Oskar Dawicki w swej twórczości od samego początku, czyli od połowy lat 90., obficie posiłkuje się kpiną, groteską, żartem. Najbardziej zdaje się pochłaniać go problem miejsca i roli kondycji artysty (na przykładzie własnym) we współczesnej sztuce i – szerzej – w świecie. Oraz perspektyw (lub raczej ich braku), jakie stoją przed sztuką. Humorem podszyte były już pierwsze jego projekty, w ramach których zamówił cykl autoportretów u ulicznych rysowników, kazał się śledzić zawodowemu detektywowi, a swoje miniaturowe wizerunki umieszczał po kryjomu w folderach reklamowych różnych firm. Później były słynne, przezabawne filmy robione w ramach Supergrupy Azorro oraz performance, w których m.in. łkając, przepraszał za swoją sztukę lub w witrynie galerii wystawił 10 tys. zł – równowartość całego budżetu wystawy.
Wybór Dawickiego na bohatera filmu o współczesnym polskim artyście i na odtwórcę głównej roli wydawał się więc wyśmienity. Podobnie jak przemieszanie aktorów profesjonalnych (Agata Buzek, Andrzej Chyra) z ludźmi z tzw. branży (Anda Rottenberg, Zbigniew Warpechowski). Ale opary absurdu i zapach groteski towarzyszące sztuce Dawickiego gdzieś się ulotniły, a pozostała melancholijna opowieść o kondycji artysty nadwrażliwego i zagubionego w czasach marnych i podszytych komercją. Też ciekawie, ale szkoda niewykorzystanej szansy na dobrą zabawę. Z drugiej strony nie ma się co dziwić, bo – szczególnie w Polsce – trudno wyrwać się z paradygmatu sztuki poważnej i bojącej się ośmieszenia, pouczającej, uwielbiającej ból, cierpienie, przejmujący smutek.
Za pomocą humoru
Dla odmiany weźmy naszych, w sumie najbliższych, sąsiadów. Czesi z kolei śmieją się ze wszystkiego. A mogą się pochwalić Davidem Černým, bodaj najbardziej skłonnym do artystycznych żartów twórcą, jakiego nosi ziemia.