Choć dziś główny front walk muzułmańskich fundamentalistów przechodzi przez Syrię, Irak i Libię, to dzięki mauretańskiemu reżyserowi Abderrahmane Sissako możemy podejrzeć, jak forsowanie szariatu jeszcze niedawno wyglądało w Mali. I wygląda wszędzie tam, gdzie łotrzy spod czarnego sztandaru Państwa Islamskiego bawią się w panów życia i śmierci.
Kilka lat temu wydawało się, że Mali stanie się drugim Afganistanem. Jest tak samo biedne i tak samo nie radzi sobie z podstawowymi problemami. W takim kraju, a jest ich sporo, zwłaszcza w Afryce i Azji, skuteczna władza państwowa rozciąga się raptem na stolicę i jej najbliższe sąsiedztwo. Tu jezdnie są wyasfaltowane, zdarza się oświetlenie uliczne, dostawy prądu są w miarę regularne, ściągane są podatki, policja zajmuje się czymś więcej niż tylko braniem łapówek, lekarze w szpitalach starają się leczyć i nawet mają czym. Dzieci regularnie chodzą do szkół, w których pojawiają się też nauczyciele. W wypadku Mali tak wygląda Bamako i południowe regiony państwa.
Daleko od szosy
Ale w takim kraju im dalej od stolicy, tym porządnych dróg jest mniej. Aż wreszcie w ogóle zanikają. Tak samo zanika władza państwowa. Jeśli jest jakieś wojsko czy policja, to przy szlabanie na głównych traktach albo na posterunkach przy pasach startowych lotnisk. Im dalej od nich, tym rzadziej można spotkać funkcjonariuszy czy urzędników. Pozbawieni pieniędzy na jakiekolwiek przedsięwzięcia, najczęściej nie mają po co się kręcić z dala od miast i dróg. I choć na te odległe od stolicy dzikie pola zazwyczaj jakimś cudem dociera zasięg sieci komórkowych, to tereny te tylko w teorii pozostają częściami konkretnych prowincji czy regionów.