Czytając w prasie prawicowej niektóre artykuły programowe, proponujące nowym władzom kompleksowe rozwiązania w sferze kultury, można odnieść wrażenie, iż dotychczas artyści głównego nurtu trudnili się przede wszystkim zdradzaniem interesów narodowych, w czym kibicowali im krytycy, też pozbawieni wyższych uczuć patriotycznych. Teraz więc, skoro nadszedł czas tak wyczekiwanej wielkiej zmiany, należałoby wymienić jednych i drugich. Czyli wrzucić granat do salonu.
Salon to jest ładne słowo, które w polszczyźnie ma same brzydkie konotacje. Może to wina wieszcza Adama Mickiewicza, który w „Dziadach” okrutnie potraktował „Salon warszawski”? O salonach mówiło się jak najgorzej w czasach PRL, kiedy w zaangażowanej publicystyce przedstawiane były jako relikt minionego ustroju i gromadziły osobników pozostających na marginesie socjalistycznego społeczeństwa. To wykluczenie z głównego nurtu życia kraju zawiera się również w definicji obecnie obowiązującej. Salon jest zatem zbiorowiskiem pięknoduchów – w dużej mierze beneficjentów poprzedniego i obecnego systemu – mającym ambicje ferowania jedynie słusznych ocen i wyroków. Oraz, co nie jest bez znaczenia, mających wpływ na rozdział państwowych funduszy.
Niedawno w tygodniku „Do Rzeczy” ukazał się artykuł Krzysztofa Kłopotowskiego pod wiele mówiącym tytułem „PiS: kultura kontra salon”. Autor przedstawia w punktach własny program naprawy kultury, z których wymieńmy dla przykładu dwa ostatnie: „stworzyć krytykę sztuki z polskiego punktu widzenia”, „wytworzyć zgodny z Polakami obraz świata, człowieka, kultury”. Co to może znaczyć, długo można by się nie zastanawiać, gdyby autor wcześniej nie wyraził oczekiwania, że PiS odniesie się do „pedagogiki wstydu”.