Scenarzysta, aktor, reżyser, a także właściciel firmy producenckiej Sacher oraz kina o tej samej nazwie w rzymskiej dzielnicy Trastevere jest gwiazdą i symbolem artystycznej niezależności. Celebrytą i outsiderem. Nanni Moretti zdobywał prestiżowe nagrody, m.in. Srebrnego Lwa w Wenecji („Złote sny”), Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie („Idźcie, ofiara spełniona”), a nawet Złotą Palmę w Cannes („Pokój syna”), tymczasem poza ojczyzną nie jest tak sławny i rozpoznawalny jak ostatnio Paolo Sorrentino, młodszy o 17 lat laureat Oscara. A przecież inspirują ich podobne zjawiska: choroby i patologie współczesnych Włoch. Morettiego o wiele bardziej obchodzi jednak jego własne życie, o którym obsesyjnie opowiada nawet wtedy, gdy na ekranie nie reżyseruje i nie gra samego siebie. Samoświadomość jako źródło niepokoju. To jego temat.
„Moją matkę”, jedno z odkryć minionego sezonu, festiwalowe laury niestety ominęły. To dzieło nietypowe, na wskroś autobiograficzne. Smutna komedia o miłości i śmierci. Krytycy pisali, że czuje się w niej pogodne, momentami rozbrajająco zabawne echa „Ośmiu i pół”. Tyle że film jest poświęcony zmarłej kilka lat temu matce włoskiego idola, nauczycielce łaciny, u której stwierdzono nieznaną chorobę. Swoje alter ego – lewicowego reżysera kręcącego zaangażowany dramat społeczny „Noi Siamo Qui” (Jesteśmy tu) o robotnikach protestujących przeciwko przejmowaniu fabryki przez nowego właściciela – Moretti powierzył (ku zaskoczeniu fanów) aktorce Marghericie Buy, uzasadniając to chęcią naszkicowania potrójnego, trzypokoleniowego portretu rodzinnego kobiet: matki, córki i jej dorastającej wnuczki.