Trudno o bardziej amerykański produkt niż Superman. Trudno o lepszy współczesny symbol amerykańskiej popkultury niż odziany w obcisły kostium komiksowy bohater. A jednak za kilka miesięcy świat pozna chińskiego Super-Mana z Szanghaju, a w 2017 r. do kin w Rosji trafi film o superbohaterach Związku Radzieckiego, z akcją osadzoną w czasach zimnej wojny. To dwie strony tej samej monety, gdzie skośnooki Człowiek ze stali symbolizuje to, jak bardzo amerykańskim wydawcom komiksów zależy na zdobywaniu ogromnego rynku azjatyckiego, a radzieccy komiksowi bohaterowie świadczą o sile oddziaływania historii obrazkowych (zwłaszcza powstałych na ich bazie filmów) na globalny rynek popkultury.
Wprawdzie przed laty w komiksie „Superman: Czerwony syn” mogliśmy już przeczytać o tym, jak wyglądałby świat, gdyby kapsuła Człowieka ze stali wylądowała nie w Kansas, lecz na będącej częścią Związku Radzieckiego Ukrainie, wtedy to jednak tylko Mark Millar zabawiał się w opowieść z cyklu „Co by było, gdyby…?”. Teraz natomiast komiksowych superbohaterów do Rosji sprowadzą sami Rosjanie, wyraźnie wzorujący swoich Obrońców z filmu „Zaszczitniki” na postaciach z amerykańskiej popkultury i, wnioskując na podstawie zwiastuna, garściami czerpiący ze schematów kina komiksowego.
Pytanie brzmi więc: co takiego musiało się stać, że aby opowiedzieć historię o heroizmie rodem z ZSRR, sami Rosjanie sięgają po język kultury Stanów Zjednoczonych? Trzeba tu brać pod uwagę chęć pokazania, że i Wschód ma swoich superbohaterów, więc nie jest gorszy od Ameryki. Po prawdzie jednak do zrozumienia tego fenomenu wystarczy chyba tylko kalkulator. Z jego pomocą każdy może podsumować miliony dolarów, jakie w ostatnich latach w rosyjskich kinach zarobiły filmy o postaciach z komiksowego świata Marvela: w 2012 r.