Opowieść zaczyna się od przypomnienia cyklu zdjęć wykonanych przez Salgado w 1986 r. w kopalni złota Serra Pelada w Brazylii. Gigantyczna dziura w ziemi, z której po prowizorycznych drabinach kilkadziesiąt tysięcy robotników wynosi urobek na górę. Na własnych plecach, w pyle, mozolnie, krok po kroku, na powierzchnię znajdującą się 200 m wyżej. Witajcie w piekle. A zarazem w świecie zatrzymanym w kadrze przez Salgado.
Początkowo nic nie wskazywało, że nazwisko urodzonego w 1944 r. w malutkiej mieścinie Aimores Brazylijczyka będzie po kilkudziesięciu latach wymawiane z czcią przez niemal wszystkich fanów fotografii na świecie. Studiował ekonomię, a po dyplomie pracował dla Międzynarodowej Organizacji Kawy i dla Banku Światowego. O nagłej wolcie zadecydował właściwie przypadek: jego żona kupiła aparat fotograficzny, by robić zdjęcia zabytkom, ale to jego bezgranicznie urzekł trzask migawki. I będąc już po trzydziestce, zdecydował się poświęcić resztę życia fotografowaniu.
Z jednej strony „Sól ziemi” jest klasycznym filmem biograficznym, opowiadającym mniej więcej chronologicznie o życiu głównego bohatera. Wiarygodnie, bo to zadanie wziął na siebie syn artysty. I profesjonalnie, bo wspierał go wybitny reżyser Wim Wenders. Biorąc jednak pod uwagę niezwykłe losy życiowe Salgado oraz skalę i wręcz ekstremalny charakter jego artystycznych przedsięwzięć, jest to obraz daleko wybiegający poza klasyczne kanony gatunku.
Mamy w tym filmie niezwykle sprawnie zmontowaną i niezawodną w przekazie mieszankę złożoną z anegdot, wypowiedzi artysty i jego najbliższych, filmów, które pokazują go przy pracy (szczególnie polecam sekwencję z wyjazdu na Wyspę Wrangla i „podchodami” twórcy pod kolonię morsów). Są opowieści o życiu rodzinnym, relacjach z żoną, dziećmi i rodzicami.