Pretekstów do porównań jest kilka. Przede wszystkim wystawa obejmuje „złoty wiek” malarstwa węgierskiego, a więc lata 1836–1936, które i dla polskiej sztuki były czasem wyjątkowo obfitym. Po drugie, mamy do czynienia z dwoma narodami, które wiele łączyło. Wspólny epizod jagielloński, podobna historyczna pamięć o potędze (ich tysiąclecie przypadało o siedem dekad wcześniej niż nasze), ale i świadomość życia w cieniu potężniejszych sąsiadów, podobne aspiracje do obecności w Europie, ale i do budowania oraz podtrzymywania własnej tożsamości. Oczywiście były też różnice.
Wystawę symbolicznie otwiera obraz Karola Marko Starszego „Kobiety przy studni” z 1836 r.; bukoliczna scenka z romantycznymi ruinami, piękną przyrodą i beztroskimi wieśniakami. Węgry korzystały wówczas z ograniczonej autonomii w ramach cesarstwa Habsburgów, Polska zaś lizała rany po powstaniu listopadowym. Kilka dekad później my mieliśmy przeżywać gorycz kolejnej porażki w powstaniu styczniowym, a oni cieszyć się niemal pełną niezależnością w ramach utworzonej w 1867 r. monarchii austro-węgierskiej.
I takie też było malarstwo niemal całego XIX w. w obu krajach. U nas z płócien dobiegał tętent kopyt i szczęk szabel. Pielęgnowaliśmy szlacheckie rytuały (polowania, przejażdżki saniami, wojenki), a ku pokrzepieniu serc odbywaliśmy nostalgiczne wycieczki w przeszłość, wspominając chwile największej narodowej chwały – mistrzem gatunku stał się oczywiście Jan Matejko. Tymczasem Węgrzy malowali pejzaże znad Balatonu, ale też z Włoch, dokąd chętnie zapuszczali się w poszukiwaniu inspiracji. Portretowali tzw. prostych ludzi.