Śmierć Leonarda Cohena rodzina ogłosiła bez pośpiechu, w tempie jak z jego piosenek – trzy dni po fakcie. „Pisał do końca, z właściwym sobie poczuciem humoru” – napisał w oświadczeniu jego syn Adam, zarazem producent ostatniej, wydanej trzy tygodnie wcześniej płyty, która przynosiła artystyczne pożegnanie ojca z życiem. 82-letni kanadyjski bard z gorzką ironią zwraca się w tytułowym „You Want It Darker” do Boga: „Milion świec płonie, wołając o pomoc/Która nie nadeszła, no bo ty chcesz mroku”. Kończy tekst wezwaniem: „Panie, jestem gotów”.
Poczucie humoru to pewnie jeden z mniej rozumianych składników jego twórczości. Zapytany o to kilka lat temu podczas kameralnego spotkania z dziennikarzami, w którym miałem okazję wziąć udział, odpowiedział: – O, tak. Ale cóż zrobić? Mogę sobie tylko czasem z tego pochichotać.
W wieży pieśni
Starość Cohena przyjmowało się naturalnie – właściwie nigdy nie był młody, chyba nawet licznym w jego życiu kobietom imponowało to zmęczenie i ból w coraz niższym barytonie. Do świata muzycznego przyszedł późno („Czy nie jesteś aby za stary na tę zabawę?” – miał usłyszeć od jednego z agentów) i w wieku zbyt dojrzałym na buntownika lat 60. Ale dobrze tych pozostałych uzupełniał.
„Pojawienie się Dylana zaskoczyło wszystkich – z wyjątkiem Cohena” – komentował poeta Allen Ginsberg. Bo Dylan i Cohen, dwaj autorzy i wokaliści żydowskiego pokolenia, mieli dużo wspólnego: pisali dość mroczne pieśni, posługiwali się skomplikowanymi biblijnymi obrazami, nagrywali dla jednej wytwórni, ściągnięci przez tego samego producenta Johna Hammonda.