Gdzieś ok. 1880 r. w kręgu malarzy monachijskich pojawił się termin na opisanie sztuki łatwej, efekciarskiej, dobrze sprzedającej się mało wyrobionym, acz bogatym klientom: kicz. I w takim kontekście jest najczęściej używany. Czytelny podział na kicz i sztukę wartościową z czasem jednak okazał się nie tak oczywisty. Pojawiły się bowiem w kulturze takie nurty jak camp, który hołubił ostentacyjną dekoracyjność, czy postmodernizm z jego ironicznym i pozbawionym hamulców korzystaniem z wszelkiej estetyki. Dlatego pomalowane na złoty kolor dmuchane serduszko z różową kokardką zasadniczo jest kiczem, ale sygnowane przez amerykańskiego artystę Jeffa Koonsa – już drogim dziełem sztuki. Podobnie jak identyczne pastelowe figurki cycatych lolitek przynależą do kultury bardzo wysokiej lub bardzo niskiej – w zależności od tego, czy zostały kupione w sklepie z pamiątkami, czy wyszły z pracowni Takashiego Murakamiego.
Kicz jest jak wirus. Nie tylko anektuje wszelkie obszary, do których można przypisać kategorię złego lub dobrego smaku, ale błyskawicznie się na nich namnaża, zatruwając tandetą i miałkością. W czasach PRL nie miał tak do końca lekkiego życia. Z jednej strony – triumfował w warstwie symboliczno-ideologicznej, w oprawie partyjnych zjazdów i manifestacji, w oficjalnie popieranej sztuce socrealizmu. Ta sama socjalistyczna ideologia, choć trudno ją uznać za szczególnie wyrafinowaną estetycznie, dość skutecznie stawiała jednak tamy kiczowi kojarzącemu się wiodącej partii bądź to z zachodnim zepsuciem, bądź z drobnomieszczańskimi gustami. Nadejście wolnego rynku sprawiło, że wszelkie tamy pękły, a kicz szerokim nurtem wlał się w codzienne życie.