Spór o spektakl „Klątwa” Olivera Frljića rozwija się, dołączył do niego Jan Wróbel. Publicysta i pedagog wyznał w swym wtorkowym programie na antenie TOK FM (28 lutego), że był na przedstawieniu. Co zobaczył? Zacytujmy: „Muszę przyznać, że tak się poczułem, że gdybym chciał młodzież szkolną, ale i starsze osoby, zaprowadzić, żeby wytłumaczyć, jak się rodzi faszyzm, jak się rodzi hitleryzm, to właśnie trzeba iść na »Klątwę«. To jest hitlerowskie przedstawienie oparte całkowicie na zasadzie: nienawidź i czyń, co chcesz, nienawiść cię wyzwoli. I bardzo wielu przedstawicieli Polski tolerancyjnej, demo-lewicy, szlachetnych i miłych ludzi, prawie ze łzami w oczach oklaskuje tych młodych Hitlerków. Dawno nie byłem tak przejęty, może w mniejszym stopniu tym ohydnym przedstawieniem, ale tą afirmacją płynącą od sporej części widowni. Nie, nie ma dla tego poparcia”.
Trudno spierać się z tym, co ktoś zobaczył. I nie z tym mam problem, tylko z faktem, że podobne oświadczenie Jan Wróbel wygłosił co najmniej cztery dni po spektaklu (w czwartek, 23 lutego, odbyło się ostatnie przedstawienie w serii premierowej), nie przedstawiając wyważonych argumentów. Przez tyle czasu biedny dusił w sobie emocje, by wyrzucić z siebie… no właśnie, nie jestem pewien, ale raczej metaforyczne ujęcie problemu, bo przecież o analitycznej głębi stwierdzenia o rodzącym się w teatrze faszyzmie, a nawet hitleryzmie, mówić nie można. W sensie analitycznym zarówno faszyzm, jak i hitleryzm opisane są bardzo dobrze i opisy te nijak nie komponują się ani z tym, co widać na scenie, ani z tym, jak zachowuje się publiczność.
Kto się boi „Klątwy”?
Rozumiem więc, że Jan Wróbel w wyrazie swego obrzydzenia postanowił przebić innego widza, Piotra Zarembę, który na widowni widział zwierzęce twarze. Teraz te zwierzęce twarze nabrały hitlerowskiego wyrazu, liberalne i demo-lewicowe pseudowyrafinowanie zostało obnażone bezwzględnie, zza podszewki tolerancji i otwartości wyłoniła się bezgraniczna nienawiść.
Trudno polemizować z uczuciami, te zawsze są prawdziwe. Nie mam też zamiaru po raz kolejny interpretować wystawionej przez Olivera Frljića sztuki – bliskie mi są analizy Anety Kyzioł, Jakuba Majmurka i Łukasza Drewniaka.
Poza tłumaczeniem, na czym polega interpretacja dzieła teatralnego kluczowa dla zrozumienia Frljića, przebija się w nich jednak myśl o reżyserze: proponuje on teatr brutalny, ale gogolowski w swej istocie, w którym widz śmieje się głównie z samego siebie. Bo dla postjugosłowiańskiego reżysera skrajna prawica i odradzający się faszyzujący nacjonalizm to wyzwanie, problemem jest jednak hipokryzja i słabość owych demo-lewicowych elit. W Polsce istnieją już tylko w teatrach, bo nie potrafiły nawet wprowadzić swojej reprezentacji do parlamentu. Dlaczego Piotr Zaremba i Jan Wróbel nie dostrzegają tego wymiaru „Klątwy”?
Nastąpiło ciekawe, karnawałowe odwrócenie – aktorzy spektaklu prawdziwej polityki mogą do woli używać mowy nienawiści, lżąc kobiety, uchodźców, muzułmanów. Wszak posługują się jedynie mową uwolnioną od groźnych ograniczeń politycznej poprawności, która zasłaniała rzeczywistość. Tego samego prawa pozbawieni mają być jednak prawdziwi aktorzy w prawdziwym teatrze. Czyżby fikcja sztuki była groźniejsza od realnej polityki?
Tak, jest groźniejsza. Bo obnaża prawdę polityki. Za słowami wypowiadanymi na deskach teatru kryje się co najwyżej śmiech, pusty, bezsilny lub autoironiczny, jak kto woli. Za słowami wypowiadanymi na scenie politycznej kryje się przemoc. A im bardziej wierzymy, że polityka to spektakl, podczas którego można mówić wszystko, tym bliżej jesteśmy faszyzmu. To lekcja, jaką pozostawił Walter Benjamin. Powinien o tym pamiętać Jan Wróbel. Być może pamięta, i dlatego tak się przeraził „Klątwą”. Bo spojrzał w lustro.