Kino chwilowo zeszło na dalszy plan. Przestano narzekać na skrupulatne i uciążliwe kontrole przed obiektami festiwalowymi opóźniające projekcje. Największą niedogodnością wydaje się stosunkowo niski jak do tej pory poziom pokazów konkursowych. Rozczarowują mistrzowie.
Oczekiwania wobec nowego filmu Michaela Hanekego były ogromne. Zawiedzione reakcje mówią wszystko. Haneke nakręcił sequel „Miłości”, z którego wyparowała poezja – to najczęstszy zarzut. Trzeciej Złotej Palmy dla Austriaka więc raczej nie będzie.
Nowy Haneke rozczarowuje
Spodziewano się, że dramat ironicznie zatytułowany „Happy End” okaże się głosem wielkiego reżysera na temat relacji mieszkańców Calais do uchodźców. Prowokacja wisiała w powietrzu. Zamiast niej Haneke przedstawił kreślony grubą kreską portret zamożnej, pałacowej, nienawidzącej się rodziny, która dorobiła się olbrzymiego majątku na deweloperce. Najstarszy z rodu, 85-letni Georges (gra go Jean-Louis Trintignant), po dokonaniu eutanazji swojej żony i nieudanej próbie samobójczej konsekwentnie namawia zaprzyjaźnionego fryzjera, potem zaczepionych na ulicy imigrantów, by pomogli mu rozstać się ze światem. Nie odmawia jedynie 13-letnia wnuczka, śliczna, pozbawiona empatii dziewczynka, która wcześniej dla zabawy uśmierciła antydepresantami swojej mamy domowego chomika, bezdusznie filmując jego agonię telefonem komórkowym.
Film grzęźnie w długich, monotonnych opisach patologicznych stosunków wewnątrzrodzinnych. Jest jeszcze syn Georgesa, zdemoralizowany lekarz seksoholik, zdradzający swoją niedawno poślubioną młodą drugą żonę. Oraz cierpiący na depresję syn córki Georgesa, który zamiast pracować, popada w mętne tarapaty finansowe. Świadkami ich upadku staje się potulna, marokańska służba, nazywana przez niego niewolnikami.