7 maja, niedziela
Nigdy nie byłem tak stary, nigdy nie byłem tak chory, nigdy nie zabierałem się do pisania z tak ściśniętym sercem i nigdy serce moje nie było tak wezbrane nadzieją. O tym, że fraza „serce wezbrane nadzieją” (i inne tego typu frazy) była mi dotąd z gruntu obca, nawet nie wspominam. Człowiek zmienia poglądy – pisarz zmienia styl. Od tygodnia siedzę w Wiśle i borykam się z tutejszymi żywiołami: majowym zimnem, psimi szczynami i matczyną głuchotą. Maj, początek maja jest zimny w całej Polsce, jednakowoż w Wiśle Parteczniku szczególnie; znam to zimno i wy także je znacie. Jak idzie o psie szczyny, to owszem kundle – zwłaszcza ten głupszy – leją, gdzie popadnie. Jak idzie o głuchotę, to przez telefon matula słyszy dobrze, jestem do telefonicznego kontaktu przyzwyczajony, dzwonię do niej z Warszawy praktycznie codziennie, teraz, jak wreszcie możemy pogawędzić face to face, jest mniej wyraźnie. Aparat słuchowy? Tu sprawa nieco się komplikuje, tu może nieśmiertelnego argumentu genetycznego należy użyć. Matka mojej matki głucha była jak pień. Jak umarła, w szufladzie znaleźliśmy cztery kosztowne aparaty słuchowe najnowszej ówczesnej generacji. Babka nie używała, bo nie pasowało. Matka nie używa, bo nie pasuje. Doskonale to rozumiem. Ale fakt faktem: rozmowa się nie klei. Tym bardziej że psy, a zwłaszcza ten głupszy, lubią się swoim nieumiarkowanym szczekaniem do rzeczy wtrącić. Jak cicho, to spokój, jak gwar, to łomot. W sumie jest tak, jak zawsze, i tu, i na dole, w starym domu bywało, jest tak, jak zawsze w tej rodzinie bywało; nie ma rozmowy, są strzeliste monologi, często polityczne, matka w przeciwieństwie do mnie śledzi sytuację, trzyma rękę na pulsie i swojej – mówiąc oględnie – niechęci do PiS-u daje wyraz pełny i malowniczy. Co więcej, „politykę” zdaje się słyszeć doskonale, puściłem jej „Ucho prezesa” – akurat padło na odcinek o nieco słabszej ścieżce dźwiękowej – i jakby na takie sprawy miała specjalnie nastawione anteny, usłyszała wszystko i dawaj monologami komentować.
Ja monologuję zdecydowanie mniej, by nie rzec w ogóle, o polityce do powiedzenia mam mało, tu dopiero z wolna się wdrażam, na inne tematy milczę skrupulatnie i składnie – doprawdy muszę uważać, za dużo i zbyt ważnych rzeczy mam tym razem do ukrycia. Swoją drogą ciekawe – przez tydzień nie zauważyła srebrnej obrączki, co dość widocznie lśni na moim palcu. Zauważyła i nie zareagowała? Wykluczone. Co jak co, ale jakakolwiek forma dyskrecji jest tej kobiecie z gruntu obca, zauważenie czegoś i zachowanie tego spostrzeżenia dla siebie w ogóle nie wchodzi w grę. Reakcja zawsze jest natychmiastowa i gwałtowna.
Późniejszym zmierzchem wychodzę na rytualny spacer, z daleka w ciemniejącej perspektywie drogi na Partecznik widzę charakterystyczną chybotliwą sylwetkę. Pan T! Nie widziałem go chyba lata całe, ale jemu nie w głowie powitalne pustoty. Jak zwykle zajmują go sprawy najwyższej wagi, jak zwykle zdawkowość form nie ciekawi go wcale.
– I co powiesz, Jerzyku? Co ty na to wszystko powiesz?
– A konkretnie na co?
– Jak to na co? Na wybory prezydenckie we Francji, dziś nic ważniejszego nie ma.
– Dziś nie, ale jutro gra Cracovia...
– Daj pokój, Jerzyku – pan T nie kryje zniecierpliwienia – wiesz doskonale, że nie jestem kibicem. Cracovia swój fatalizm zawdzięcza strojom w pasy, to jest bardzo zgubna i złowroga tradycja.
– Kluby włoskie, hiszpańskie, cała Ameryka Południowa grają w pasiakach i jakoś im to nie przeszkadza.
– Ale nie będziemy teraz o strojach piłkarskich dyskutować! Macron wygrał! – pan T niemal jęknął z tragizmem i boleśnie zwiesił głowę.
– To chyba dobrze?
– A co ty widzisz w tym dobrego?
– No populistka, nacjonalistka, a może jeszcze gorzej, przegrała.
– Gerontofil, a może jeszcze gorzej, wygrał.
– Co pan za brednie wygaduje?
– Spokojnie, Jerzyku, nie ma się co denerwować, obaj wiemy, jak jest; małżonka prezydenta Francji jest odeń, lekko licząc, ćwierć wieku starsza, była jego nauczycielką, co więcej jej córka z pierwszego małżeństwa chodziła z nim do klasy.
– A co to ma do rzeczy? Prywatne sprawy...
– Niestety, tak się składa, że prezydent Francji, a szczerze mówiąc jakikolwiek prezydent jakiegokolwiek państwa, nie ma spraw prywatnych. Jak ma, to na ogół źle rokuje. Ty sobie wyobrażasz coś takiego u nas?
– Jak mówi klasyk: co innego w cywilizacji, co innego u nas.
– Niezupełnie. Pamiętasz przecież prezydenta Galii, co na wysokich obcasach chodził, fryzurę spiętrzał i na koniec z modelką 185 się ożenił?
– Pamiętam, i co?
– I nic. Długo nie trwało. Od początku mówiłem, że jak przyjdzie co do czego, to go nawet Carla nie wybruni. U nas by było podobnie. Teraz zaś we Francji nie będzie lekko.
– Układ sił nie będzie Macronowi sprzyjał?
– Układ sił, układ sił... Miłość raczej...
– Słucham?
– No nie zaprzeczysz, Jerzyku, że prezydent swą wybrankę kocha. A jak kocha, to nie puści jej na emeryturę, bo przecież zawsze będzie za wcześnie, bo przecież jakże to tak, ja na prezydenturę, ty na emeryturę, ten sposób myślenia utrwali mu się i poszerzy i w ogóle z wiekiem emerytalnym zaczną się we Francji kłopoty...
– Myśl dobra i jak mawiał inny klasyk: można by ją z grzybkami podać, gdyby choć cień prawdopodobieństwa w tym był. Po pierwsze, laska w zeszłym roku już przeszła na emeryturę! Umknął ten szczegół Pańskiej uwadze? Czy co? I jako emerytka rozwinęła swoje umiejętności, wzmacniając ducha nie tylko we francuskich emerytach! Przecież to ona kierowała kampanią, to ona jest architektką zwycięstwa i – jak sądzą liczni – to ona będzie w najbliższych latach rządzić Francją!
– A znasz: czym się różni Macron od dzięcioła?
– Pana to śmieszy?
– Ja nie mówię, żeby śmieszyło. Ja mówię, że prezydentem kraju, który ma 246 gatunków sera, został – powiem, żeby nie urazić – czciciel dojrzałości. Do powiedzenia – mimo ekscentryzmu – będzie miał niewiele, z tylnego fotela rządzić będzie jego opętana ideą odmładzania wiekowa małżonka – kto mi powie, że to wszystko jest normalne?
8 maja, poniedziałek
Nie miałem pojęcia o samotności i bezczelnie pisałem o samotności. To samo z bólem, strachem, milczeniem, nieobecnością. Teraz wiem? Teraz jestem o parę pięter niżej, wyżej, bardziej wtajemniczony? W jakimś minimalnym stopniu tak. Przede wszystkim jednak teraz wiem wyraźniej to, co w zasadzie od dawna wiedziałem: trzeba uważać, zwłaszcza z wielkimi słowami trzeba uważać, zwłaszcza ze słowami-kluczami trzeba uważać i zwłaszcza z tonacją skargi, a nawet z tonacją powściągliwej, męskiej skargi – trzeba uważać.
Artur Burszta przysłał mi „Pamięć” Pétera Nádasa i swoją autorską antologię „100 wierszy polskich stosownej długości”. O Nádasa sam się (przeczytawszy w „Wyborczej” recenzję Krzysia Vargi) prosiłem, teraz mam pewien popłoch, nie od dziś mi wiadomo, że powieści potwornie grube źle się czyta w sensie technicznym, ciężko utrzymać, ciężko kartki obracać, tom raz po raz z rąk wylatuje, z moich niepozbieranych rąk wylatywał będzie na pewno, ale oczywiście nie pora na niestosowne grymaszenia, „Pamięć” ma opinię arcydzieła i trzeba mieć nadzieję, że arcydzielność tej prozy wynagrodzi jej objętość. Natomiast antologię „100 wierszy polskich stosownej długości” zacząłem czytać natychmiast, i w zasadzie natychmiast ją przeczytałem – mocna to była lektura. Mocno stoi współczesna poezja polska, mocni autorzy ją układają, a spinającą całość kategorią jest chyba dystans. Może ironia? Fason? Fason trzymają tu nawet ci, co z głębi jakichś zupełnych tragedii się odzywają. Oczywiście z rzadka trafiają się wiersze – by tak rzec – z samego dystansu się składające, wiersze na krótkich nogach, wiersze dowcipy napisane po to, by je na jakimś spędzie poetów przeczytać i zebrać aplauz. Generalnie jednak uczą polscy poeci, że nie ma w polszczyźnie skutecznej artystycznie tonacji skargi, że nie ma powściągliwej męskiej skargi, że przez zaciśnięte zęby wycedzić można co najwyżej przekleństwo.
9 maja, wtorek
W Wiśle zawsze mam kłopot z oglądaniem transmisji z meczów Cracovii, tutejsza publika preferuje, jak się zdaje, sporty zimowe i nie ma się co dziwić. Ja przynajmniej się nie dziwię, szukam dalej. Szukajcie, a znajdziecie – nie mogę się powstrzymać przed przywołaniem cytatu równie czcigodnego co zgranego. Szukałem daleko, a było blisko, w głąb Dziechcinki kilometry zrobiłem, niemal na „Stożek” dotarłem, stosownie zaprogramowany telewizor był w młodzieżowym pubie w piwnicy u Wojnara, w samym sercu Wisły, w bezpośrednim sąsiedztwie niegdysiejszego domu dziadków Czyżów, w sednie mojej mitologii. „Dom towarowy Wojnarów” zda się stać od wieków, praktycznie występuje na wszystkich archiwalnych fotografiach Wisły. Z jego okien jak na dłoni widać było nasze wyłożone kamieniami polnymi podwórze, na którym niejedno się działo, za oknami Wojnara też niejedno się działo, nie mieliśmy w to jednak dobitnego wglądu, raczej domysły, co nie musi oznaczać biedy, domysły, wiadomo, bogatsze. Przeważnie zacni wiślanie tam mieszkali: Szwarcowie, Koziełowie, Czajkowscy, ale pokoje różni lokatorzy, różni wczasowicze wynajmowali. I wczasowiczki. Byłem po maturze, ona miała 30, nie pamiętam, jak miała na imię, ale pamiętam, które to było okno.
Na parterze był sklep, najprzód w najdawniejszym kształcie, stoisko spożywcze, potem kosmetyczno-papiernicze, w głębi przyodziewek, na pewno w stanie surowym, to znaczy materiały w belach. Potrzebował człowiek garnituru, kupował materiał u Wojnara, szył u Krzoka. Była też w praczasach u Wojnara „górka”, tam sprzedawano zabawki, sprzęt sportowy, piłki, dresy, siatki oraz, co wyjątkowe: instrumenty muzyczne, na pewno gitary i struny do tych gitar. Różne koleje sklep przechodził, bywał lodziarnią, składem mebli – dziś jest – zgadujecie trafnie – bankiem. W podziemiach tego banku jest pub, w którym wczoraj wieczorem syciłem się dwubramkowym triumfem Cracovii nad Arką Gdynia. Prawdopodobnie nie spadniemy. W języku mojej drużyny jest to definicja szczęścia. (...)
13 maja, sobota
Matka unika jakichkolwiek sporów, ja powściągam reakcje, wiele się od nie tak dawnych czasów zmieniło. Matka 83, ja 65 – dojrzeliśmy? Jeśli dojrzałość polega na wyczerpaniu kąśliwości – dojrzeliśmy. Dalej jednak są sytuacje, które nas przerastają. Dalej paranoja jest blisko, a normalność daleko. Matka, owszem, konsekwentnie uważa, że Wisła, że dom – zwany pieszczotliwie psią budą – w Parteczniku to jest jej miejsce na ziemi. Proszę bardzo – moje też, ale w wąskim sensie – mnie się tu doskonale pracuje, najgłębsze i najbardziej dolegliwe kryzysy twórcze tu góra po trzech dniach mijają, zawsze wyjeżdżam stąd a to z czymś nowym solidnie rozpoczętym, a to z czymś starym, ale wreszcie tu skończonym etc., etc. Przeto moje miejsce i to nie w wąskim, ale w jak najszerszym sensie – w końcu cóż oprócz pracy jest ważniejszego?
A jednak jest tu dziwnie – główna moja cecha – samotnictwo, outsiderstwo czy jak tam inaczej – tu ulega wzmocnieniu do granic. W Warszawie czy Krakowie kogoś jednak znam; elitarne, sporadyczne i bardzo policzalne są to znajomości, ale są. W Wiśle, szczerze mówiąc, nie znam nikogo. (Bierut nie zna wszystkich – wszyscy znają Bieruta). Chodziłem tu trzy lata do podstawówki, niestety było to tak dawno, że koledzy pomarli.
Żeby było jasne, ja się na nic nie uskarżam, mnie jest z moją paranoją, wzmożoną przez chorobę (czy też z moją chorobą wzmożoną przez paranoję), dobrze; nie kwękam, żadną miarą, jedynie pokazuję okoliczności przyczyniające się do tego, że praktycznie nie ruszam się tu z miejsca, że moje miejsce w Wiśle to jest stół z blatem obitym – mniejsza o to, jak zdobytym – zielonym suknem – o Magdo Musialikówna, bądź pozdrowiona!
Mam tu w końcu nie lada atrakcje, a to wizyta u dentysty, a to podróż do Skoczowa po nowy kapelusz, a to tamże przechadzka z kilkoma wymagającymi remontu książkami do Piotra Loski, a to ostatnio twórcze i ozdrowieńcze wizyty dalekiej kuzynki Izy masażystki, a to mecz Cracovii bliżej lub dalej, u sąsiada pana Morgi lub w pubie w podziemiach dawnego domu towarowego oglądany.
Dziś byłem u sąsiada. Godzina mi się z lekka przestawiła, zdawało mi się, że grają o 20, grali o 20.30. Wystarczająca różnica czasu, by matka doznała ataku nadmierności. Telefony, czarna rozpacz, poszukiwania zwłok. Nurkowie, którzy będą przeczesywać wezbrany po deszczach potok – w drodze. Miejscowi formułują tyralierę, psy tropiące spuszczone z uwięzi idą w las.
Tymczasem pan Morga mnie odprowadza, światło naszych latarek krzyżuje się ze światłem matczynego halogenu. Myślałam, że ci się słabo zrobiło, żeś się przewrócił, że nie wiadomo co, denerwowałam się strasznie, ale już dobrze, chwała Bogu, chwała Bogu.
Niby tak, niby nie tak. Byłem u oddalonego o jakieś 50 metrów sąsiada na meczu, a witają mnie, jakbym ocalony z wojny światowej wrócił. Niby śmiesznie, a koszmary wracają. Budzę się w środku nocy, zapalam światło i zaczynam się pakować. Przeszło tydzień do wyjazdu, trzecia w nocy, a ja metodycznie układam kapelusze w walizce.
15 maja, niedziela
W programie „Księgarnia” (TVN 24) w rubryce „Co oni czytają?” Krystyna Kofta oświadczyła, że obecnie czyta konstytucję i na potwierdzenie swych słów wydobyła z torby egzemplarz ustawy zasadniczej opatrzony – jak oświadczyła z dumą – dedykacją Henryki Krzywonos dla jej (Kofty) męża. Cisza zapadła w studiu, przed telewizorami i w internecie. Cisza zapadła straszna, bo wszyscy pojęli, jaką siłą, jaką potęgą i jakim orężem dysponuje pisarka. Wszak egzemplarz konstytucji opatrzony dedykacją Henryki Krzywonos dla męża Kofty – to jest jak bomba atomowa, jak działo najnowszej generacji, jak święty jakiś obraz, jak cudów dokonująca relikwia, a może i więcej. Czasami widać na rozmaitych relacjach z gigantycznych pożarów, straszliwych powodzi i innych kataklizmów, jak zdesperowani powodzianie czy pogorzelcy obrazem cudownym się zasłaniają, obraz cudowny do spiętrzonych wód albo huczących płomieni przykładają i niestety, niestety, niestety.
Jakby tak egzemplarz konstytucji z dedykacją Henryki Krzywonos dla męża Kofty Jarosławowi Kaczyńskiemu choć z daleka pokazać – jakże by on zbiedniał, zmalał, zbladł, jakże by powietrze z niego uszło! Jakże demokrację przez siebie nadwyrężoną przywracać by zaczął! Jakże jej naruszania jąłby żałować! Ach inteligencjo polska, wiesz ty, jak się bronić! Wiesz, jak atakować! Wiesz, jak ład przywracać!
W pewnym bowiem sensie egzemplarz konstytucji z dedykacją Henryki Krzywonos dla męża Kofty to jest najmocniejsza i najwymowniejsza rzecz, jaką można Kaczyńskiemu pokazać, to jest kombinacja, z którą on może sobie nie poradzić.
Weźmy egzemplarz konstytucji z dedykacją Wałęsy dla męża Kofty. Mocna rzecz, a jednak nie aż tak mocna. Liczyć, że na widok konstytucji opatrzonej dedykacją Wałęsy dla męża Kofty Kaczyński się opamięta – nie ma co, na Wałęsę Kaczyński jest w pewnym sensie zawsze przygotowany, zawsze ma na podorędziu jakiś gotowy tekst, którego może użyć.
Podobna, a prawdę mówiąc, dużo drastyczniejsza jest historia z Tuskiem, przecież o Tusku Kaczor myśli dzień i noc, nie ma minuty, żeby sobie jakiejś klęski Tuska nie wyobrażał, nie ma sekundy, żeby o jakiejś kaźni Tuska nie myślał – konstytucja opatrzona dedykacją Tuska dla męża Kofty nie zrobi na nim pożądanego wrażenia, owszem, rozwścieczy go jeszcze bardziej, ale i to niepewne, nie wiadomo bowiem, czy jest w nim miejsce na jeszcze większą wściekłość.
A Putin? A jakby tak pokazać Jarowi egzemplarz konstytucji opatrzony dedykacją Władimira Putina dla męża Kofty – jak by on zareagował? Szczerze powiem: nie wiem. Ale zdaje mi się, że ani obojętny, ani zadowolony by nie był. Czyli zły by był? Na to wychodzi. A na kogo byłby zły? Najbardziej na męża Kofty. (...)
24 maja, czwartek
Wiślański księgozbiór jest na wskroś przypadkowy i – jak to bywa ze zbiorami przypadkowymi – błyskają w nim od czasu do czasu perły zatrważających zbieżności. Niekoniecznie mam na myśli kryminał Henninga Mankela, w którym tango argentyńskie odgrywa ważną rolę, z pewnością mam na myśli archiwalny egzemplarz „Zeszytów Literackich” (numer 107, jesień 2009), w którym ogłoszone są fragmenty „Niby-dziennika” Zygmunta Mycielskiego.
24 sierpnia 1981 diarysta notuje: „Jakże nędzne są – niestety – dzienniki, które Andrzejewski publikuje w »Literaturze«! Zaledwie – czasami – jakieś zdanie świadczące, że to pisarz, że to był pisarz! A w ogóle, to ludzie piszą teraz za dużo dzienników, wspomnień, za dużo się tego wydaje, co stosuje się i do tych notatek, z których zaledwie 10 procent (i to jeszcze!) – mogłoby się kiedyś, kiedykolwiek nadać do jakiejś publikacji. Nie wiem, jak zniszczyć dawne – nie mam kominka, żeby je spalić wraz z furą papierów niewartych przechowania.
Czy Andrzejewski nie czuje, co jest warte, a co nie, jeżeli już nie zanotowania, to przynajmniej publikowania. Bo publikuje te kartki, jak lecą. Czy naprawdę myśli, że jego temperatura 38 stopni o piątej popołudniu to coś ważnego?”.
Oczywiście przepisuję ten fragment ku – głównie – własnej przestrodze. Andrzejewski odnotowywał, jaką ma gorączkę, Mycielski uskarżał się na brak kominka. Przepaści pomiędzy tymi zapisami nie ma. Jeśli o mnie chodzi – owszem, mam tu kominek, ale przerobiony przez matkę na kwietnik zupełnie nie nadaje się do palenia czegokolwiek. Co rzecz jasna odnotowuję z dumą.
***
Nowy tom dzienników Jerzego Pilcha ukaże się jesienią 2018 r. nakładem Wydawnictwa Literackiego.