Podchodzę do bramki w metrze, słyszę, jak inni przykładają karty do czytników i niesie się takie biiip z pogłosem, trochę jakby dzwon pociąć na plastry i na jednym plastrze grać. A potem jestem już obok, przykładam swoją kartę (jest spersonalizowana, błyska mi twarz Moniki sprzed paru lat, uśmiechnięta) i słyszę zwykle suche bip. Bez tego, co dodawała przestrzeń, odległość. Prozaiczne bip. I nagle mi smutno, przez chwilę mam jeszcze w głowie uśmiech żony, który teraz zdaje mi się nieszczery, upozowany – pierwszy raz w życiu.
W metrze szum i pęd przewietrzają mi myśli i znowu jest normalnie: ekrany smartfonów dyskretnie oświetlają twarze współpodróżnych, boli mnie 39-letnie kolano, a torba obciera mi boleśnie ramię, znowu napakowałem do niej książek, jakbym wybierał się gdzieś na tydzień. Przypominam sobie, że między innymi o tym pisał ostatnio Najder w Dwutygodniku, o idiotycznych decyzjach nałogowych czytelników. Oczywiście sprowadzenie tego tekstu do jednej uwagi to zbrodnia, wydaje mi się, że każdy kochający książki powinien go przeczytać w całości. W myślach więc rachuję, cóż też spakowałem na, godzinną może, podróż po mieście. Wśród tych zrachowanych tytułów nie ma „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy – jeszcze nie kupiłem. Ale jest tam książka, którą czytam po raz drugi, a która jest jakoś „tematycznie” podobna. Ma bezpretensjonalny tytuł, piękną okładkę i chyba nie była, niestety, bestsellerem. „Wasilij Grossman. Pamięć i listy” – to tytuł, jako autor zaś figuruje Fiodor Huber. Napisałem „figuruje”, bo zaiste listy są sporą częścią tej książki, chociażby listy Grossmana do zamordowanej przez Niemców na Ukrainie matki. Pisane 9 i 20 lat po jej śmierci. Listy do pisarza – osobiste, „literackie” i te oficjalne, w których zwykle mu odmawiano: druku, wznowień, wydania maszynopisów aresztowanej powieści, nad którą pracował 12 lat.