Robert Ziębiński: – Minęło 30 lat od wydania „Supełków i krzyżyków”, pierwszej powieści z detektywem Johnem Rebusem. Czuł pan, że tworzy postać, która stanie się jedną z ikon współczesnego kryminału?
Ian Rankin: – Nigdy w życiu. Rebus narodził się przez przypadek. Szukałem pomysłu na siebie i swoją karierę. Wiedziałem, że chcę pisać, że chcę wiązać swoje życie z zawodem pisarza, ale Rebus był tylko jednym z wielu pomysłów. „Supełki i krzyżyki” nie były planowane jako start cyklu. Do postaci Rebusa powróciłem przecież dopiero cztery lata później. Podczas pisania miałem pomysł, żeby do powieści wprowadzić mały twist polegający na tym, że to Rebus okazuje się mordercą. Naprawdę mało brakowało, a ten cykl nigdy by się nie narodził.
Podobno pisanie kryminałów nigdy nie było dla pana celem samym w sobie, „Supełki i krzyżyki” miały być powieścią obyczajową.
To prawda. Kryminał był tylko elementem układanki, schematem, na którym chciałem budować zupełnie inną opowieść – o mieście, mieszkających w nim ludziach. Chyba od zawsze moją ambicją było stworzenie pewnej wariacji na temat „Doktora Jekylla i pana Hyde’a”. Mało kto poza Szkocją zdaje sobie sprawę, że powieś Stevensona to nie tylko studium rozdwojenia osobowości, ale przede wszystkim jedna wielka metafora życia w Edynburgu. Żeby pokazać oba oblicza miasta, wybrałem kryminał, bo jest gatunkiem, w którym wraz z fabułą odbiorca bez problemu przyswaja wiedzę o świecie. Choć akurat z Rebusem było zabawnie...
Zabawnie?
Bo kiedy pisałem „Supełki...”, byłem dzieciakiem. Miałem ponad dwadzieścia lat, kończyłem studia, nie miałem pojęcia o życiu, relacjach międzyludzkich, nie wspominając o pracy policji.