Sebastian Frąckiewicz
8 sierpnia 2017
Marcin Podolec o komiksowych adaptacjach reportaży i piosenek
Nieme teledyski
Rozmowa z twórcą komiksów Marcinem Podolcem o obrazkowym reportażu, nowym komiksie dla dzieci i własnym studiu animacji.
Sebastian Frąckiewicz: – Podobno pochodzi pan z lekarsko-prawniczej rodziny i właściwie czekała na pana do odziedziczenia w Jarosławiu kancelaria po ojcu. Tymczasem postanowił pan się wyłamać i poszedł na animację do łódzkiej Filmówki. Nie żałuje pan? Miałby pan spokojne, ułożone życie.
Marcin Podolec: – Nie wiem, czy to byłoby spokojne życie. Mój ojciec miewa w swojej pracy bardzo trudne sytuacje. To nie jest taki stres, jaki mamy my – rysownicy czy animatorzy – że przekroczymy deadline.
Sebastian Frąckiewicz: – Podobno pochodzi pan z lekarsko-prawniczej rodziny i właściwie czekała na pana do odziedziczenia w Jarosławiu kancelaria po ojcu. Tymczasem postanowił pan się wyłamać i poszedł na animację do łódzkiej Filmówki. Nie żałuje pan? Miałby pan spokojne, ułożone życie. Marcin Podolec: – Nie wiem, czy to byłoby spokojne życie. Mój ojciec miewa w swojej pracy bardzo trudne sytuacje. To nie jest taki stres, jaki mamy my – rysownicy czy animatorzy – że przekroczymy deadline. Ojciec ma na głowie mocne, życiowe historie. To jest w ogóle nieporównywalna skala stresu. A jakim rodzajem spraw zajmuje się pański ojciec? Jarosław to mała miejscowość, więc na ogół są to sprawy rozwodowe, powypadkowe, zdarzają się też sprawy karne. Ale poszedłem na tę animację, żeby być fair wobec siebie. Jako nastolatek chciałem zajmować się komiksem i ten komiks był u mnie zdecydowanie przed animacją. Traktowałem to bardzo poważnie, w ogólniaku dla rysowania zrezygnowałem z gry w koszykówkę. Kiedy oznajmiłem ojcu, że chcę pójść na jakiś kurs rysunku, zapytał mnie tylko, czy to miałby być rysunek komiksowy, czy raczej taki pod zdawanie na ASP, rysowanie modela i tym podobne. Powiedziałem, że komiksowy. Zawiózł mnie więc do Rzeszowa do Wojciecha Birka (jeden z czołowych badaczy komiksu w Polsce, ale także rysownik – red.), którego odwiedzałem regularnie co dwa tygodnie. Pokazał mi mistrzów francuskiego komiksu, o których wtedy nie miałem kompletnie pojęcia. Wizyty u niego otworzyły mi oczy. Chciałem zostać przy rysowaniu swoich rzeczy, a ASP nie dawało takich możliwości. Jestem też kiepski w rysowaniu modeli. Dlatego animacja wydawała się o wiele bardziej sensowna – to było jedynie przeniesienie się między mediami. Mnie i w komiksie, i w animacji chodzi przede wszystkim o opowiadanie własnych historii. Szkoła filmowa w Łodzi nadal stawia na autorską animację. Przez trzy lata uczęszczałem do pracowni Piotra Dumały. Czyli czuje się pan raczej komiksiarzem robiącym animacje niż animatorem tworzącym komiksy? Raczej tak, choć jeśli chodzi o czas poświęcany na dane medium, ostatnio wychodzi to mniej więcej pół na pół. Środowisko filmowe ma o wiele więcej do zaoferowania niż komiksowe. Finansowo? Nie tylko. Finansowo, festiwalowo. Także jeśli chodzi o różne stypendia czy w ogóle organizację samego środowiska, które jest o wiele bardziej zróżnicowane niż środowisko komiksowe, jest także w większym stopniu sfeminizowane. Wokół animacji jest tyle świetnych inicjatyw, że zrobienie dobrego filmu może zapewnić twórcy zaproszenia na festiwale w Polsce, wyjazdy zagraniczne, bezpośredni kontakt z różnorodną publicznością, wyświetlenia na jakiejś ciekawej platformie. Z komiksem jest tak, że wydajesz album, pojawiają się recenzje, a po dwóch miesiącach od premiery to już są dawne dzieje. Tymczasem żywotność filmu krótkometrażowego to dwa lata. Komiks polski jest po prostu mało zinstytucjonalizowany. Nie chciałbym też jakoś narzekać, bo widzę, że dla komiksu też jest w Polsce coraz więcej szans i przestrzeni, ale to jeszcze nieporównanie mniej w stosunku do filmu. Co trzeba zrobić, żeby w wieku 26 lat utrzymywać się w pełni z komiksu i autorskiej animacji? Obydwie dziedziny są mimo wszystko niszowe, a panu się to udało. Faktycznie, utrzymuję się ze swoich historii. Czasami robię też jakieś zlecenia, ale one też są w pewien sposób autorskie. Ktoś dzwoni do mnie, bo chce mojej kreski, nie znikam pod takim zleceniem. Na pewno nie udałoby mi się utrzymać z samych komiksów, ale z kolei ich robienie napędza mi robienie filmów. Dzięki temu połączeniu mam szersze spojrzenie na kreskę, dobór środków wyrazu. Gdy staram się o jakieś stypendia filmowe, dorobek komiksowy zawsze jest brany pod uwagę, szczególnie że wydaję komiksy za granicą. Jedno i drugie to tak naprawdę spójny świat. Od 15. roku życia rysuję niemal codziennie. Z początku był to narzucany rygor, obecnie jest to naturalna sprawa. Pracuję tak, jakbym miał etat, czyli po 8–10 godzin dziennie. Nie chciałem i nie chcę traktować rysowania jako hobby, tylko jako zawód. Ale żeby traktować komiksy jako zajęcie profesjonalne, należy te komiksy wydawać za granicą. Jaki był odbiór pańskiego komiksu „Fugazi Music Club” w Niemczech czy we Francji? Dla polskiego czytelnika to zarazem historia o początkach transformacji ustrojowej, ale także opowieść o konkretnym, kultowym miejscu na muzycznej mapie Warszawy. Zagraniczna krytyka zwracała przede wszystkim uwagę na ten aspekt historyczny, przejścia z czasów komunizmu do demokracji – to się pojawiało praktycznie w każdej recenzji. Zwracano też uwagę na formę, ciekawy sposób budowania plansz. „Fugazi” nie było we Francji spektakularnym sukcesem, ale wydźwięk był pozytywny. Bardzo fajnie wyglądały moje relacje z włoskim wydawcą Bao Publishing, bo we Włoszech jest teraz prawdziwy boom na komiks. Bao ma na tyle stabilną sytuację finansową, że może sobie pozwolić na wydanie komiksu młodego Polaka. Przy okazji – marzą mi się międzynarodowe, twórcze tandemy, bo mamy w Polsce świetnych rysowników, ale brakuje scenarzystów. „Fugazi Music Club” był pierwszym z pańskich komiksów dokumentalnych. Trochę ich w Polsce brakowało i właściwie nadal brakuje. Reportaż komiksowy w Europie czy USA prężnie się rozwija. Przyznam, że nawet nie czytałem klasyka komiksowego reportażu, jakim jest Joe Sacco. W ogóle czytam mało komiksów. Zainteresowanie dokumentem przyszło do mnie nie z komiksu, ale z filmu czy książek. Studia w szkole filmowej bardzo mnie otworzyły na dorobek polskiego dokumentu filmowego. Jest w tych pracach jakaś prawda, ale też pewna czułość. Po „Fugazi” zrobiłem animację „Dokument”. Film jest poświęcony mojemu ojcu, a dokładnie momentowi, kiedy rodzic zostaje samotny, bo dzieci opuszczają rodzinny dom. Dlatego moje komiksy dokumentalne są siłą rzeczy bardzo filmowe: pracując nad nimi, myślę o pracy kamery, sposobach kadrowania, które znam właśnie z filmów. Zrobił pan kolejne dwa komiksy dokumentalne „Dym” i „Morze po kolana”, adaptację komiksową reportaży Marcina Kołodziejczyka. To była konsekwencja sukcesu na rynku wydawniczym „Fugazi Music Club”? Jeszcze przed „Fugazi” wspólnie z dziennikarzem Marcinem „Flintem” Węcławkiem chcieliśmy zrobić komiksowy wywiad rzekę z muzykiem. Początkowo myśleliśmy o braciach Waglewskich, tam jest fajny wątek ojca, skakanie między muzycznymi gatunkami. Ale w końcu stanęło na Pablopavo. Jego piosenki są bardzo literackie, do tego to jest świetny gość, życiowy, skromny człowiek. To było bardzo miłe, że mogliśmy się z nim skontaktować bezpośrednio, a nie przez menedżera. Pablopavo w swoich piosenkach pokazuje też taką podskórną, niemedialną Warszawę. Warszawę i nie tylko. Do tego w trakcie robienia tego komiksu życie naszego bohatera bardzo się zmieniło. Urodziło mu się dziecko, dostał Paszport POLITYKI. Pracowaliśmy na żywym organizmie. Najciekawsze fragmenty tego komiksu to momenty, kiedy robi pan rodzaj obrazkowych wideoklipów do jego piosenek. Na pewno nie zrobiłbym czegoś takiego w przypadku, dajmy na to, Chopina, bo jest zbyt abstrakcyjny. U Pablopavo miałem dobre zaczepienie w tekście. Robiło mi się to świetnie, te plansze – nazywam je sobie niemymi teledyskami – powstały jako pierwsze. Często tak pracuję, że najpierw powstają te strony komiksu, na które mam pomysł. W przypadku wspomnianych fragmentów „Dymu” dodatkowym smaczkiem jest to, że jeśli czytelnik nie zna piosenek Pablopavo, nie ma melodii w głowie, to będzie je traktował jako ilustrowaną poezję. Zabrałem tym tekstom muzykę, a dałem im obraz. Pablopavo przeciwko temu nie protestował. Wydawca „Morza po kolana” nazwał publikację „komiksem reporterskim”, co moim zdaniem jest dziwną parafrazą dobrze zakorzenionego w historii komiksu terminu „reportaż komiksowy”. Tymczasem przyznał pan, że w komiksie łączy trzech bohaterów Kołodziejczyka w jednego. Nie nazwałbym tego dobrą praktyką. Mnie to zupełnie nie przeszkadzało. Ostatnio mamy w Polsce po raz kolejny dyskusję o rodzimym reportażu i takie łączenie postaci zostało podniesione jako poważna wada. Kiedy robiłem adaptację reportaży Marcina Kołodziejczyka, to nie zastanawiałem się, czy mój komiks zostanie później nazwany przez wydawcę reportażem. Zanim ktoś zrobił marketing wokół tego albumu, usiedliśmy z Marcinem i założyliśmy sobie, że chcemy przedstawić po prostu pewną grupę społeczną. Ci bohaterowie to nie są osoby publiczne, stworzyliśmy ich reprezentację. Możliwe, że z tyłu okładki zabrakło właściwego słowa. Widzę, że na
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.