Nieme teledyski
Marcin Podolec o komiksowych adaptacjach reportaży i piosenek
Sebastian Frąckiewicz: – Podobno pochodzi pan z lekarsko-prawniczej rodziny i właściwie czekała na pana do odziedziczenia w Jarosławiu kancelaria po ojcu. Tymczasem postanowił pan się wyłamać i poszedł na animację do łódzkiej Filmówki. Nie żałuje pan? Miałby pan spokojne, ułożone życie.
Marcin Podolec: – Nie wiem, czy to byłoby spokojne życie. Mój ojciec miewa w swojej pracy bardzo trudne sytuacje. To nie jest taki stres, jaki mamy my – rysownicy czy animatorzy – że przekroczymy deadline. Ojciec ma na głowie mocne, życiowe historie. To jest w ogóle nieporównywalna skala stresu.
A jakim rodzajem spraw zajmuje się pański ojciec?
Jarosław to mała miejscowość, więc na ogół są to sprawy rozwodowe, powypadkowe, zdarzają się też sprawy karne. Ale poszedłem na tę animację, żeby być fair wobec siebie. Jako nastolatek chciałem zajmować się komiksem i ten komiks był u mnie zdecydowanie przed animacją. Traktowałem to bardzo poważnie, w ogólniaku dla rysowania zrezygnowałem z gry w koszykówkę. Kiedy oznajmiłem ojcu, że chcę pójść na jakiś kurs rysunku, zapytał mnie tylko, czy to miałby być rysunek komiksowy, czy raczej taki pod zdawanie na ASP, rysowanie modela i tym podobne. Powiedziałem, że komiksowy. Zawiózł mnie więc do Rzeszowa do Wojciecha Birka (jeden z czołowych badaczy komiksu w Polsce, ale także rysownik – red.), którego odwiedzałem regularnie co dwa tygodnie. Pokazał mi mistrzów francuskiego komiksu, o których wtedy nie miałem kompletnie pojęcia. Wizyty u niego otworzyły mi oczy. Chciałem zostać przy rysowaniu swoich rzeczy, a ASP nie dawało takich możliwości. Jestem też kiepski w rysowaniu modeli. Dlatego animacja wydawała się o wiele bardziej sensowna – to było jedynie przeniesienie się między mediami.