Z punktu widzenia triumfującej w XX w. awangardy szkoła paryska nie wydaje się zbyt ciekawa. Owszem, jej uczestnicy pożytkowali dokonania przeróżnych nowoczesnych nurtów w sztuce, ale z daleka omijali abstrakcję, o eksperymentach spod znaku Duchampa i dadaistów nawet nie wspominając. Z pewnością nie należeli do tych, którzy wymyślali coś, czego jeszcze nie wymyślono. Raczej uczciwie odrabiali lekcje z tego, co zaproponowali nieodlegli w czasie prekursorzy.
Pomimo różnorodnych stylistyk było jednak coś, co ich łączyło. Jean-Paul Crespelle w książce „Montparnasse w latach 1905–1930” pisze: „nosili na sobie piętno barokowego ekspresjonizmu i melancholii właściwej żydowskiej duszy”, przypominając przy okazji, że zdecydowana większość spośród nich wywodziła się właśnie z żydowskich środowisk Wilna, Mińska, Kijowa, Moskwy czy Krakowa. Jeden z tych artystów, Alfred Aberdam, definiując wspólnotę szkoły paryskiej, pisał z kolei o „tęsknocie za wyzwoleniem i wiecznym niepokoju ducha, szukającego wciąż nowych wcieleń artystycznych”. I rzeczywiście, trudno uciec od nostalgii, oglądając płótna i rzeźby spod znaku École de Paris. Twarze na portretach rzadko roześmiane, pejzaże jakieś utęsknione i nawet w martwych naturach więcej chandry niż witalności.
Kolonia artystyczna
Można o nich powiedzieć, że byli umiarkowanie postępowi. Dlaczego więc zasługują na pamięć i uwagę? Stanowili osobliwy fenomen społeczny; bodaj po raz pierwszy w historii tak wielka fala twórców w tak krótkim czasie napłynęła w jedno miejsce, tworząc tam wyrazistą kolonię artystyczną. Poza tym byli ostatnimi, którzy podtrzymali mit Paryża jako stolicy światowej sztuki. Po nich była już tylko druga wojna światowa, po której zakończeniu okazało się, że stolica leży już za Atlantykiem, na Manhattanie i w jego okolicach, co tak ciekawie opisał swego czasu Serge Guilbaut w książce „Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej”.