Śmierć Romana Bratnego powinna być jakąś cezurą. Historie, które jeszcze do niedawna można było usłyszeć od żyjących świadków II wojny światowej, dziś poznaje się za pomocą opracowań kolejnych pokoleń: opasłych monografii i filmów dokumentalnych.
Trudno uwierzyć w śmierć kogoś, kto w zbiorowej wyobraźni zyskał wieczną młodość. Urodzony w 1921 roku Bratny był par excellence przedstawicielem pokolenia, dla którego sam ukłuł nazwę. Pokolenia 20-latków, którym przyszło zapłacić daninę krwi w imię walki z totalitaryzmami, w największej hekatombie w historii Polski o skutkach nieskończenie gorszych niż choćby 127 lat rozbiorów.
Ci, którzy przeżyli, mogli opisać swoje i cudze historie. Jerzy Stefan Stawiński, Miron Białoszewski, Anna Świrczyńska, Bratny, straszy od nich Aleksander Kamiński, ale też Andrzej Wajda – wyznaczyli granice pojmowania polskości. Polskości rozpiętej między honorem, patosem, groteską i makabrą. Ich trauma stworzyła kolejną falę romantycznego wzburzenia – jak chciałaby Maria Janion – i zakorzeniła się w naszej tradycji. Pamięć została zastąpiona postpamięcią: jej przejawy to działalność Muzeum Powstania Warszawskiego, które w tym roku odwiedziło najwięcej osób od czasu otwarcia placówki, czy nowe produkcje filmowe, jak efektowne „Miasto’44” Jana Komasy. To wszystko sprawia, że powstanie warszawskie uznano za jedno z najważniejszych wydarzeń w historii Polski.
Wojna i powojnie
Bratny debiutuje w prasie konspiracyjnej, ale na prawdziwy sukces musi poczekać do połowy lat 50. „Kolumbów” pisze między 1955 a 1956 rokiem, a ten drugi dużo zmienia. Dojście Gomułki do władzy sprawia, że może opisać przebieg akcji obejmujący też lata powojenne, chyba najciekawszy z dzisiejszej perspektywy.
Kolumb, od którego pseudonimu została zatytułowana powieść, podczas wojny traci ojca i dziewczynę, dla której zbijał szkiełko zegarka, żeby symbolicznie zatrzymać czas. Po wojnie tuła się po zachodniej Europie, nie może zapomnieć o Polsce, przemyca broń, nie może się odnaleźć w nowej rzeczywistości – wszak w dniu wybuchu wojny miał 16 lat.
Z kolei Zygmunt po wojnie zostaje rozdarty między wiernością Ludowemu Wojsku Polskiemu a propozycjami byłych kolegów z akowskiego oddziału, zamierzających tworzyć partyzantkę. Przedłużał się problem dojrzewających z bronią w ręku młodych ludzi, jak w piosence Jacka Kaczmarskiego „Dylemat”: „Syn spojrzał na mnie i powiada, że chce Niemca bić/ I że Polaka powołanie dobrze zna/ A w czyim spełni je imieniu nie robi mu nic/ Że był w AL, więc może być też i w AK”.
Kariera w PRL
Po wojnie Bratny postanowił żyć w symbiozie z nowym systemem. Ukończył Akademię Nauk Politycznych w Warszawie. Wielokrotne wznowienia i wysokie nakłady „Kolumbów. Rocznik 20” nadały mu status literata. Dzięki temu mógł zrobić karierę jako dziennikarz, pisał do „Kultury” i „Nowej Kultury”, choć nigdy nie powtórzył sukcesu swojej najważniejszej powieści. W latach 70. był kierownikiem literackim Teatru Powszechnego w Warszawie.
Postawy, które przyjmował w Polsce Ludowej, mogą się dziś wydawać niezrozumiałe. Bratny nie rozumiał fenomenu Solidarności, dał temu wyraz w powieści „Rok w trumnie”, która wydarzenia początku lat 80. opisuje z punktu widzenia kryminalisty. W napisanym w 1991 r. opowiadaniu „Super prezydent” przedstawiał wybory na prezydenta wszech czasów. W rozpiętej od zamachu majowego (widzianego z perspektywy dziecięcego wózka) po lata 90. panoramie historii Polski Bratny zachował się tak, jakby wiedział, że jest świadkiem polskich wzlotów i upadków XX wieku. Po skończonej lekturze pozostaje niedosyt, pewnie podbity chęcią przeczytania „polskiego Forresta Gumpa”, co byłoby trudne, zważywszy na różne doświadczenia.
Na kilka dni przed śmiercią Bratny miał powiedzieć: „Tak naprawdę umarłem w 1944 roku, mając 20 lat. Reszta to dodatek, bonus i premia, którą dostałem. Większość moich przyjaciół tego nie dostała, choć zasługiwali bardziej niż ja. Wystarczy, bo to naprawdę wobec nich nie w porządku. I pewnie nie da się nic ponad te słowa powiedzieć”.