Jeśli myślisz, że nie jest za drogo, prawdopodobnie jesteś za stary – tak strawestować można pewne stare rockowe powiedzenie. Fenomen publiczności po czterdziestce, chcącej jeszcze choć raz zobaczyć tych słynnych wykonawców, których do tej pory nie widziała, napędza rynek koncertowy. W złym sensie, bo bańka wysokich cen biletów, która urosła wokół kilku najbardziej dochodowych nazw w tym biznesie – takich jak The Rolling Stones, U2 czy Bon Jovi – wypaczyła kompletnie istotę tego, czym jest odbiór koncertu rockowego, niegdyś święta demokratycznego uczestnictwa i zaprzeczenia świata, w której jakaś elita dostęp do kultury ma, a inne już nie.
The Rolling Stones i śrubowanie cen
Zjawisko ma dwa źródła. Pierwsze to fakt, że starsza, lepiej zarabiająca publiczność wciąż przychodzi na wielkie koncerty z muzyką rozrywkową – liczniej w każdym razie niż przed laty, gdy polskie określenie „muzyka młodzieżowa” miało oparcie w rzeczywistości: młodzi słuchali wtedy pokoleniowej muzyki, której ich rodzice nie rozumieli. Dziś dziadek zaprasza wnuczka na rockowe show z muzyką niegdysiejszych kontestatorów, a zasoby są ograniczone, więc wolny rynek reaguje maksymalizacją zysku. Stonesi to już w ogóle zasób szczególnego ryzyka. Od lat każda trasa może być tą ostatnią, co tylko śrubuje cenę.
W pogoni za zyskiem organizatorzy takich imprez (dysponujący często kontraktami na wyłączność z największymi nazwiskami, co w praktyce monopolizuje rynek) wybierają największe obiekty, zwykle za duże. Takie, które – jak warszawski PGE Narodowy – nie zostały zbudowane z myślą o koncertach i mają fatalną akustykę. Dodatkowo jeszcze dzielą obiekt na strefy, by najbogatszym, którzy są w stanie wydać 1950 zł za bilet w strefie No Filter, sprzedać doświadczenie stania najbliżej sceny – które niegdyś zdobywało się, stojąc w tłumie, a potem ścigając się z innymi.