Od kilkunastu dni słyszymy i czytamy: odszedł ojciec (w niektórych wersjach: ojciec chrzestny) polskiego punk rocka. Prawda to, ale i dotkliwy fałsz. Robert Brylewski był jedną z centralnych postaci rodzimej sceny punkowej, muzykiem, bez którego historię lokalnej odmiany punka trudno wręcz sobie wyobrazić. Ale zarazem kimś innym i kimś znacznie więcej. Z jednego podstawowego powodu: po prostu nie mieścił się w najbardziej rozpowszechnionych u nas definicjach kultury punkowej.
Bo w Polsce myślimy o punku wąsko i stereotypowo. Zwykle przywołując festiwal w Jarocinie, wspominając coś o młodzieżowym buncie wobec rzeczywistości lat 80., odnajdując w popularnej wtedy muzyce przede wszystkim element protestu politycznego. Rzecz znamienna: punk to dla nas raczej słowa niż towarzyszące im dźwięki. Członkowie Dezertera do dziś opowiadają, skąd się wziął i co znaczył tekst „Spytaj milicjanta”, twórcy Brygady Kryzys przez lata tłumaczyli, co mieli na myśli, kiedy śpiewali o wszechwładnej centrali. Ta tradycja interpretowania punk rocka jako zaktualizowanej wersji poetyckich pieśni protestu formowała się długo, ale konsekwentnie i z sukcesem. Zaczął bodaj Piotr Bratkowski, zdeklarowany fan Leonarda Cohena i Johna Lennona, zdolny poeta, który w latach 80. na łamach „Literatury” przekonywał o literackiej wartości punkowych tekstów.
Kiedy na początku XXI w. inny wychowany na punku krytyk literacki Paweł Dunin-Wąsowicz wydał dawne felietony Bratkowskiego w zbiorze „Prywatna taśmoteka”, na okładce pojawiła się deklaracja autora: „Zarzucano mi, że chcę ożenić Korę z Jackiem Kaczmarskim. I coś tam rzeczywiście było na rzeczy”. Deklaracji towarzyszyła komiksowa ilustracja: na pierwszym planie Kora i Kaczmarski upozowani na młodą parę, na drugim, jako świadkowie na wyimaginowanym ślubie: Muniek Staszczyk, Kazik Staszewski i Grzegorz Ciechowski.