Hollywoodzka adaptacja „Solaris” według powieści Stanisława Lema - czy Hollywood spopularyzuje twórczość polskiego pisarza?Tekst z 23 listopada 2003 roku.
Wiele wskazuje na to, że nad tą filmową wersją pracowali ludzie, którzy wiedzą, jak odnieść sukces. Reżyserii podjął się przecież Steven Soderbergh („Seks, kłamstwa i kasety wideo”, a ostatnio „Traffic”), do głównej roli zaangażowano gwiazdora George’a Clooneya, a producentem został James Cameron od „Titanica”. Film reklamowany jest jak trzeba, słyszymy więc, że spodziewać się możemy wielce oryginalnego spice-trhrillera, czyli dreszczowca kosmicznego, należycie wzbogaconego efektami specjalnymi. Przedpremierową atmosferę podgrzewają obietnice, że otrzymamy oto „Solaris” z rozbudowanym wątkiem erotycznym, a Soderbergh podkreśla, że z powieści Stanisława Lema chciałby uczynić zgrabną krzyżówkę „Odysei kosmicznej” Kubricka i „Ostatniego tanga w Paryżu” Bertolucciego.
W istocie powieściowe „Solaris” zaczyna się jak klasowy thriller, przy którym mrowie po krzyżu krąży. Kris Kelvin, psycholog, po kilkunastomiesięcznej podróży przybywa z Ziemi na stację badającą planetę Solaris. Planeta od wielu dziesięcioleci budzi zainteresowanie Ziemian, okazuje się bowiem, że trudno opisać ją za pomocą aparatury używanej przez ludzi. Ale Kelvina zaskakują odchylenia odbiegające od dotychczas spotykanych: stacja wygląda na wymarłą, witający go cybernetyk Snaut przeżywa ostry atak lęku, patrzy na przybysza jak na zjawę i w końcu informuje go, że dowodzący stacją Gibarian w tajemniczych okolicznościach popełnił samobójstwo. Inny mieszkaniec fizyk Sartorius nie pokazuje się, odkąd zniknął w laboratorium. Jakby tego było mało, Snaut przestrzega, że nowicjusz w opustoszałych pomieszczeniach może trafić na jeszcze kogoś, tajemnicze są także notatki denata zaadresowane do nowego astronauty.
Polityka
47.2002
(2377) z dnia 23.11.2002;
Kultura;
s. 64