Scenografia „Wielkiego Fryderyka” w reż. Jana Klaty w poznańskim Teatrze Polskim jest ascetyczna. Może dlatego, że tytułowy bohater nie należał, delikatnie mówiąc, do rozrzutników. Obok olbrzymich proporców przedstawiających agresywnie wyszczerzone zwierzęce paszcze składa się jeszcze z kilkunastu rozstawionych na scenie i widowni ekranów, na których wyświetlany jest tekst aktualnie wypowiadany przez aktorów.
Proporce mogą symbolizować zaborcze mocarstwa, w końcu rzecz dzieje się na dworze króla pruskiego po pierwszym i przed drugim rozbiorem Rzeczpospolitej. A promptery, na które podczas czteroipółgodzinnego spektaklu zerkają i aktorzy, i widzowie?
Prawda ekranów
Popremierowe plotki kazały w prompterach widzieć podpórkę dla aktorów, którzy – tu wersje były dwie – nie zdążyli się nauczyć na pamięć albo odmówili uczenia się kilometrów słów wyprodukowanych przez Adolfa Nowaczyńskiego w 1910 r. O odmowę szczególnie podejrzewany był Jan Peszek, aktorska gwiazda z Krakowa, gościnnie wcielająca się w tytułowego bohatera. Część widzów zresztą była skłonna usprawiedliwić aktorów, a winą za promptery obarczała reżysera, który nie dokonał wystarczających skrótów, przygotowując teatralną adaptację.
W niedawnym wywiadzie dla miesięcznika „Teatr” Jan Klata ostro ucina wszelkie dywagacje: „Jan Peszek zna tekst i wykonał katorżniczą pracę, aby go mistrzowsko interpretować. To było bezprecedensowe wyzwanie. Nie znam dramatu, który by wymagał tyle wysiłku od odtwórcy głównej roli, co »Wielki Fryderyk«”. I w swoim stylu kpi z krytyków: „Pojawiał się zarzut wobec nowoczesnego teatru, że pomija znaczenie tekstu – no to macie! Macie tekst wypowiadany przez aktorów, macie tekst śpiewany w piosenkach – to też ważne, a nie zawsze oczywiste, patrz: »Jeux sans frontières«.