W kategorii „oniryczna wyobraźnia twórcza” należy LaChapelle z pewnością do ścisłej czołówki artystów przełomu stuleci. Kto mógłby się z nim równać? Może projektant mody Alexander McQueen? Może twórca androginiczno-dekadenckiego videoartu Matthew Barney? „Po prostu robisz to, co lubisz, a styl przychodzi później” – tłumaczył kiedyś LaChapelle. Trzeba przyznać, że styl, który stał się jego firmowym znakiem, to niepowtarzalna i bardzo osobliwa mieszanka. Spróbujmy ją rozszyfrować.
Podstawę tworzy bez wątpienia estetyka campu, eksploatowana przez artystę bez zahamowań. Przestylizowana, barwna, bawiąca się tandetą, blichtrem, kiczem. Do tego spory zastrzyk nieoczywistych skojarzeń rodem z surrealizmu (Amy Spindler w 1997 r. na łamach „New York Timesa” napisała, że ma potencjał, by stać się Magritte’em fotografii). Kilka porcji barokowego splątania. Do tego szczypta maskarady Cindy Shermann oraz fantazji Federico Felliniego i kilka dawek dezynwoltury Andy’ego Warhola. A także dobrze odrobiona lekcja z postmodernizmu, pozwalająca na pozbawione zahamowań czerpanie z wątków biblijnych i mitologicznych oraz wszelkich treści dawnej kultury.
Chciałoby się powiedzieć, że to mieszanka wybuchowa. Ale niech nas nie zwiedzie towarzyszący jej głośny huk. Bo zamiast eksplozji mamy do czynienia raczej z implozją; zasysaniem do środka wszystkiego, co dookoła, i budowaniem z tego obrazów.
Wszystko pod kontrolą
LaChapelle miał 17 lat, gdy pokazał swoje pierwsze zdjęcia Andy’emu Warholowi. A rekomendacje tego ostatniego sprawiły, że kariera młodego fotografika potoczyła się w imponujący sposób. Kolejne ćwierć wieku to nieustające pasmo sukcesów, głównie w obszarze fotografii celebryckiej, mody i reklamy.