I pomyśleć, że jeszcze w 1950 r. w zacnej Encyclopedia Britannica pisano, iż to twórca „pociesznych figurek przypominających figury Teniersa, ale wyzbytych delikatności pędzla tamtego mistrza”. I owa opinia wpisywała się w około 300 lat percepcji artysty, balansującej między „zabawny” i „błazeński” a „portrecista życia chłopów”. Z rangi, którą wypracował sobie za życia, pozostało niewiele i trzeba było czekać do drugiej połowy XX w., by Bruegla na nowo prawdziwie docenić i włączyć do grona geniuszy pędzla. Dziś Teniers to jeden z wielu malarzy epoki, zaś obrazy bohatera wiedeńskiej ekspozycji prawdziwie ekscytują widzów.
Opowieść o jego osobistych losach można zamknąć właściwie w jednym akapicie, bo choć żył w szalenie ciekawych i burzliwych czasach, to informacji o sobie pozostawił tylko garść. Wiadomo, że w młodości odbył długą podróż po Włoszech, które dla każdego ambitnego malarza były wówczas jak Mekka dla muzułmanina – obowiązkowym celem pielgrzymki. Później mieszkał w Antwerpii, trochę w Amsterdamie, by ostatecznie w wieku 38 lat przenieść się do Brukseli, gdzie poślubił córkę swego dawnego nauczyciela malarstwa. Wówczas zaczęło się sześć najbardziej płodnych, ale niestety i ostatnich lat w życiu artysty. Płodnych w przenośni, ale i dosłownie, bo doczekał się jeszcze dwóch synów, którzy z czasem dość dzielnie, choć już bez wielkiego talentu ojca, kontynuowali malarską tradycję, a nawet dali początek całej generacji artystycznej.
Skupmy się zatem na samej sztuce i na wiedeńskiej wystawie. To przedsięwzięcie niezwykłe, bo spośród przeszłych wielkich malarzy należał Bruegel do tych, którzy pozostawili po sobie niewiele prac; oficjalne katalogi mówią o około 40 obrazach. To nie Picasso, który namalował ich tysiące, co dziś pozwala organizować mu wystawę za wystawą.