Artykuł w wersji audio
W pierwszy weekend bilety sprzedawały się tak szybko, że nie nadążano z liczbą seansów. W jednym z poznańskich multipleksów tego samego dnia wyświetlano „Kler” aż 22 razy. W Multikinie w Zabrzu padł rekord: 24 projekcje. W ciągu pierwszych trzech dni „antyklerykalną szmirę” (jak ostrzegano przed filmem) obejrzało w sumie 935 357 widzów, co dało rekord otwarcia w wolnej Polsce. Żaden amerykański blockbuster: „Władca Pierścieni”, „Park Jurajski” ani „Shrek”, nie przyciągnął takich tłumów.
Mimo nawoływań do bojkotu („tylko świnie siedzą w kinie”) popularność „Kleru” nie słabnie. Na nic się zdało perswadowanie rodakom, że film jest antyreligijną agitką gwałcącą uczucia prawdziwych katolików, a reżyser Smarzowski, podążając utartymi schematami, wpisuje się w kampanię nienawiści, której celem jest zniszczenie tożsamości Polaków.
Ktoś policzył, że jeszcze przed premierą darmowa reklama w postaci lawiny artykułów i polemik warta była 61 mln zł (standardowo na promocję dystrybutorzy przeznaczają 1–2 mln). Po dziesięciu dniach z wynikiem 2,5 mln „Kler” stał się tegorocznym numerem jeden box office’u. Do 26 października film zobaczyła zawrotna liczba 4 339 089 widzów, co oznacza, że tytuł błyskawicznie wskoczył na czwarte miejsce listy najbardziej kasowych przebojów minionego trzydziestolecia, wyprzedzając „Titanica” i „Pasję”. Na razie najchętniej oglądanym filmem wciąż jest „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana z wynikiem 7 151 354. Drugie miejsce – też ekranizacja szkolnej lektury – należy do „Pana Tadeusza” Andrzeja Wajdy: 6 168 344 widzów. To oznacza, że „Kler” już awansował do czołowej trójki, wyprzedzając „Quo vadis”. Niejasne pozostaje tylko, czy i ewentualnie jak szybko uda mu się osiągnąć pozycję lidera.
Sukcesy „Kleru” dostrzegły media zagraniczne. Odnotowując pojawienie się filmu w zachodnich kinach, „The New York Times”, „The Guardian” czy branżowy „The Hollywood Reporter” nie mogły się nadziwić, że w kraju, w którym zdecydowana większość obywateli regularnie uczęszcza na msze, a Kościół wywiera olbrzymi wpływ na wiernych, największym hitem stało się widowisko przedstawiające polskich księży jako skorumpowanych, pijanych cudzołożników i pedofilów. Efekt – 1,32 mln dol. zysku i kolejny rekord – to najlepsze otwarcie w historii polskiego kina wyświetlanego w Wielkiej Brytanii i Irlandii. „Kler” pobił „Botoks” Patryka Vegi, który po wyśmienitym debiucie na Wyspach zarobił ponad 1,05 mln dol. A dystrybutor – firma Kino Świat – przewiduje, że to dopiero początek zagranicznych triumfów dzieła Smarzowskiego, które zostało sprzedane do imponującej liczby krajów, także innych z Europy (m.in. Austrii, Niemiec, Belgii, Holandii, Luksemburga, Danii, Norwegii, Szwecji) oraz Ameryki Północnej (Kanady i USA). Smarzowski rozbił bank. Odniósł sukces artystyczny. Pytanie: ile na tym zarobią twórcy oraz osoby zaangażowane w produkcję i promocję.
Wielu chętnych do podziału
Kogo ten sukces uczyni milionerem? Teoretycznie łatwo to policzyć. Przy konserwatywnym założeniu, że widownia nie przekroczy 5 mln, a średnia cena biletu w kraju wynosi 18,95 zł (dane PISF z 2017 r.) daje to 94 750 000 zł wpływów. Po odcięciu kosztów produkcji – dla równego rachunku 10,75 mln (rzeczywisty budżet „Kleru” to 10 412 770 zł) – otrzymujemy 84 mln zł czystego zysku. Logika podpowiada, że większość tej kwoty powinna trafić do kieszeni producenta albo reżysera – po pięciu latach ciężkiej pracy to oni zasłużyli się najbardziej, doprowadzając do premiery. Ale całe to wyliczenie jest z gruntu fałszywe. System działa zupełnie inaczej.
Mało kto zdaje sobie sprawę, jak wiele podmiotów musi się dzielić wpływami ze sprzedaży biletów i w związku z tym, w jak trudnym położeniu znajduje się producent. Zanim uszczknie swoją dolę, na początku wkracza fiskus, inkasując 8 proc. podatku VAT. Następnie pieniądze ze sprzedaży biletów trafiają do podziału między operatorów multipleksów i dystrybutorów. Proporcjonalnie pół na pół. Jednak umowy są tak skonstruowane, że im dłużej tytuł utrzymuje się na afiszu, tym więcej zatrzymują dla siebie kiniarze. Po dwóch tygodniach jest to już zwykle 60 proc. Na operatorach ciąży obowiązek odprowadzania opłat na tantiemy do ZAiKSU i ZAPA oraz zgodnie z ustawą o kinematografii wpłacają 1,5 proc. do PISF na produkcję filmową i rozwój kinematografii. Usytuowanie multipleksów w wielkich centrach handlowych generuje koszty. Z reszty, która zostaje po opłaceniu danin na rzecz organizacji zbiorowego zarządzania i PISF, kiniarze muszą opłacić stale rosnący czynsz, ogrzewanie, energię, zainwestować w sprzęt i rozbudowę pomieszczeń etc. Nic dziwnego, że decydują się grać wyłącznie komercyjny repertuar. Na nim zarabiają najwięcej.
Na „Klerze” wielkie sieci kinowe, takie jak zarządzana przez izraelską rodzinę Greidingerów Cinema City (339 ekranów) należąca do brytyjskiej spółki giełdowej Cine World czy będące częścią brytyjsko-amerykańskiego koncernu Vue Cinemas Multikino (226 ekranów), zarobią sporo. Podobnie Kino Świat, firma zajmująca się rozpowszechnianiem filmu. Do dystrybutora trafia średnio 8 zł z jednego biletu. Zatem w przypadku „Kleru” i firmy Kino Świat będzie to 40 mln zł.
Tajemnica handlowa
Dystrybutor ze swojej części z biletów musi pokryć koszty opłat licencyjnych. I wyrównuje sobie wszystkie wydatki poniesione na wykonanie kopii, plakatów, reklamę i promocję (z angielska zwane P&A). Do tego dochodzi jeszcze specjalna danina za wprowadzenie tytułu do multipleksu w wysokości 500 euro od sali. Dopiero po odliczeniu tych pozycji dystrybutor dzieli się pieniędzmi z producentem.
Zasady, na jakich następuje ten podział, objęte są tajemnicą handlową. Przyjmuje się jednak, że zanim pieniądze trafią do producenta, dystrybutor pobiera 20-procentową prowizję. Czyli w przypadku „Kleru” Kino Świat, które jest również jednym z koproducentów filmu, może zainkasować z tego tytułu 8 mln zł zysku na czysto. Po odjęciu P&A (2 mln zł) i prowizji reszta, czyli ok. 30 mln zł, wraca do producenta.
Na producenta przypada ok. 6,50 zł od biletu. Jest trzeci w kolejce, dlatego mówi się, że jest najbardziej narażony na finansowe turbulencje i działa na granicy opłacalności. Na długo, zanim gotowy film trafi na ekrany, szuka udziałowców, koproducentów, aplikuje o dofinansowanie w regionalnych funduszach, ubiega się o dotację PISF, w ostateczności dokłada swoje pieniądze. A gdy już pojawiają się wpływy ze sprzedaży biletów, musi czekać, aż najpierw kiniarze, a następnie dystrybutorzy zaspokoją swoje roszczenia. Najczęściej bywa tak, że po zsumowaniu wszystkich podatków, opłat czy danin dystrybutor realnie nie ma już czego oddawać producentowi. Dlaczego?
Wszystko zależy od liczby widzów w kinach. Przeciętny budżet niezbyt kosztownej pełnometrażowej fabuły (nie widowiska historycznego i nie międzynarodowej koprodukcji z udziałem gwiazd) wynosi ok. 6 mln zł. Żeby na tym etapie film się zwrócił, musiałoby się sprzedać ok. miliona biletów. Natomiast przy założeniu, że jedynie dystrybutor wychodzi na zero – nie mniej niż 140 tys. Tymczasem dla większości tytułów jest to pułap nieosiągalny. Na konferencji prasowej na festiwalu w Gdyni dyrektor PISF Radosław Śmigulski poinformował, że aż 60 proc. polskich filmów, zrealizowanych w ciągu ostatnich 12 lat i wspartych finansowo przez PISF, nie obejrzało więcej niż 50 tys. widzów. A 11 proc. w ogóle nie trafiło do rozpowszechniania. W tej sytuacji nakłady poniesione na film nie zwracają się na etapie dystrybucji kinowej wcale. Odzyskanie części środków przez producenta staje się możliwe dopiero w dalszej perspektywie czasowej z praw VOD, DVD, płatnej telewizji, sprzedaży zagranicznej czy emisji w telewizji ogólnodostępnej.
Ile dla PISF?
Teoretycznie w lepszym położeniu są artyści, gdyż szybciej od kiniarzy, dystrybutorów i producenta otrzymują swoje honoraria. A potem należne im tantiemy z kin oraz z różnych innych pól eksploatacji. Im częściej pokazywany jest film z ich udziałem, tym większe są to kwoty. Z reguły nie obejmują jednak bonusu w postaci umów na procent od wpływów z dystrybucji kinowej albo od zysków. Z punktu widzenia twórców kluczowa jest wysokość ich gaży wypłacanej – jeśli realizacja filmu przebiega zgodnie z założonym przez producenta harmonogramem – zaraz po skończeniu zdjęć. Stawki są różne. Gwiazdy pokroju Bogusława Lindy, Janusza Gajosa czy Borysa Szyca i Tomasza Kota biorą powyżej 10 tys. zł za dzień zdjęciowy. Statyści kilkaset złotych. Praca reżysera, którego filmy osiągają sukcesy kasowe, potrafi być wyceniona w granicach 150 tys. zł, w szczególnych przypadkach (duży budżet, prestiżowa międzynarodowa koprodukcja) może to być wielokrotność tej kwoty. Początkujący reżyser otrzyma honorarium rzędu 50–70 tys. Scenarzysta ok. 60 tys., górna granica w tej grupie zawodowej to ok. 100 tys. zł. Choć tabele z wynagrodzeniami rzadko są ujawniane, większość środowiska doskonale się orientuje, kto ile zarabia. Przytoczone przykłady nie dotyczą produkcji serialowo-telewizyjnej ani reklamy, gdzie obowiązują inne stawki.
Wróćmy do filmu Smarzowskiego i założenia, że obejrzy go 5 mln Polaków, a do producenta Jacka Rzehaka, który w trakcie produkcji ciężko się rozchorował na skutek nieleczonej boreliozy, trafi 30 mln zł – trzykrotnie więcej, niż wynosił budżet filmu. Pieniądze te dotrą do niego dopiero po rozliczeniu wszystkich faktur między kinami – dystrybutorem – producentem, co zajmuje średnio cztery–pięć miesięcy. Wtedy zacznie się spłata zobowiązań. Z pierwszych pieniędzy otrzymanych przez producenta najpierw spłacane są podmioty, które sfinansowały produkcję. W napisach końcowych „Kleru” wymienionych jest 11 takich instytucji: platforma mediowa Showmax, bydgoskie firmy: Moderator Inwestycje, Studio Métrage i Tovares, fundusz inwestycyjny Great Private Equity, Atlas Sztuki, Krakowskie Biuro Festiwalowe, Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny, Kino Świat, krakowski Regionalny Fundusz Filmowy. Dopiero gdy one zostaną spłacone, następuje zwrot dotacji PISF, wynoszącej w tym wypadku 3,5 mln zł.
Generalna zasada jest taka, że jeśli film nie odnosi sukcesu komercyjnego, producent nie musi zwracać dofinansowania PISF. Jeśli natomiast pojawia się choćby niewielki zysk, wysokość zwrotu dofinansowania jest proporcjonalna do udziału kwoty dotacji w kosztach produkcji filmu. – W przypadku osiągnięcia zysku – tłumaczy Monika Piętas-Kurek, rzeczniczka prasowa PISF – producent ma obowiązek rozliczać się co sześć miesięcy przez okres sześciu lat od premiery filmu. Np. jeśli po sześciu miesiącach od premiery filmu producent deklaruje zysk w wysokości 1 mln zł, a dofinansowanie PISF wyniosło 50 proc., to połowa tej kwoty powinna zostać wpłacona na konto PISF. Po upływie kolejnych sześciu miesięcy w przypadku osiągniętego zysku znów następuje zwrot przy zachowaniu identycznych proporcji. I tak aż do zwrotu pełnej kwoty dotacji. Jeśli natomiast film przestanie przynosić zysk, zwracana kwota jest niższa niż wysokość dofinansowania.
A co z drugą połową tych 50 proc.? Do kogo trafiają? PISF jest ostatnim ogniwem w procesie odzyskiwania pieniędzy włożonych w produkcję. Robi to na raty – z transz deklarowanego przez producenta zysku PISF odbiera sobie należną mu część. Druga część idzie do koproducentów. Czyli gdy zacznie się zwrot dotacji PISF, wszyscy udziałowcy i koproducenci „Kleru” będą już spłaceni i od tej pory zaczynają zarabiać. A gdy PISF odzyska w całości swoją pożyczkę wynoszącą 3,5 mln zł (jedną trzecią budżetu filmu), koproducenci zgarną już zysk rzędu 7 mln zł. Później cała reszta wypracowanego zysku w dalszym ciągu będzie dzielona proporcjonalnie do posiadanych przez nich udziałów, oczywiście już bez udziału PISF. Nie znając szczegółów zawieranych umów, trudno orzec, kto zarobi najwięcej. Wiadomo, że będą to milionowe kwoty.
Na marginesie warto dodać, że według danych PISF w ostatnim dziesięcioleciu jedynie 16 filmów dokonało zwrotu państwowej dotacji, w tym tylko cztery całkowitego: „W ciemności”, „Bogowie”, „Moje córki krowy” i „Sztuka kochania”. W trudnych sytuacjach biznesowych, gdy niełatwo było np. zorganizować budżet, często w umowach są dodatkowe zapisy. Im dalej w las, tym trudniej się połapać, kiedy, kto i jakie pieniądze powinien otrzymać. Np. dystrybutor, dając tzw. minimum gwarantowane, które musi być zwrócone w pierwszej kolejności, może występować również w roli koproducenta. Ktoś inny może wnieść swój wkład w postaci honorarium albo nabyć od innego udziałowca autorskie prawa majątkowe lub zgodzić się na odłożoną płatność. W grę wchodzą również ryzykowne pożyczki, które trzeba spłacić w określonym terminie.
„Trzeba umieć liczyć”
Zdecydowana większość polskich producentów korzystających z dotacji PISF stara się zarobić na samej produkcji, nie licząc specjalnie na zyski z eksploatacji i pod tym kątem ustawia rozliczenia, m.in. po to, by nie musieć spłacać dotacji PISF. Co oczywiście uruchamia pokusę stosowania kreatywnej księgowości i rodzi podejrzenia o ewentualne oszustwa.
Ci, którzy nie składają do PISF wniosku o dofinansowanie, nie muszą odliczać państwowej dotacji od swoich zysków. Działają wedle sprawdzonego schematu. Ponieważ Polacy uwielbiają komedie romantyczne oraz filmy Patryka Vegi, proponuje się im stale ten sam produkt, za każdym razem w nieco innym opakowaniu. Tu nikt nie ściemnia, że chodzi o jakieś wartości, sztukę czy misję. Zarabia się oczywiście na etapie produkcji, ale najważniejsze są zyski, które dzieli się tylko między siebie. Wielu dorobiło się w ten sposób fortun. – Produkcja filmowa obarczona jest zawsze ryzykiem. Trzeba umieć liczyć – podsumowuje producent filmowy Marek Nowowiejski. – Trafić w odpowiedni czas. Łatwo się pomylić. „Klerowi” się udało z wielu powodów. Jest okres wyborów. Ludzie wolą poważniejsze tematy.