Historia zakpiła z Jasona Lutesa. Gdy amerykański scenarzysta i rysownik zaczynał pracę nad „Berlinem”, chciał opowiedzieć kawałek dramatycznej historii Europy, pokazać czas narodzin niemieckiego faszyzmu z punktu widzenia zwyczajnych obywateli. O analogiach do współczesności nie było mowy. Była pierwsza połowa lat 90., dopiero co upadł komunizm, a Francis Fukuyama ogłosił koniec historii. Przeszłość miała pozostać przeszłością.
Dziś ostatni tom trylogii „Berlin” („Miasto światła”) ukazuje się w innej rzeczywistości. W Stanach Zjednoczonych i w Europie doszli do głosu populiści i radykalna prawica. Lekturze powieści graficznej Lutesa towarzyszy nieprzyjemne poczucie obcowania z czymś bardzo bliskim rzeczywistości. Gdy w komiksie pojawiają się plansze przedstawiające manifestacje NSDAP, skojarzenia z marszem białych supremacjonistów w Charlottesville narzucają się same. „Wybory z 2016 r. i narastający potem chaos nie miały żadnego wpływu na scenariusz ostatnich rozdziałów Berlina, ale nadały im nowego znaczenia. Surrealistycznego, przerażającego i całkowicie niepożądanego” – mówił autor w jednym z wywiadów.
Miejska kakofonia
Lutes, rocznik 1967, dziś jest wykładowcą Center for Cartoon Studies w stanie Vermont, ale wciąż tworzy nowe komiksy. Przyznaje, że poczuł ulgę, gdy wreszcie skończył rysowanie „Berlina”. Przez ponad dwie dekady poświęcał mu sporą część swojego życia. Praca nieustannie się przeciągała. Najpierw upadł pierwszy wydawca cyklu (prawa do tytułu przejęła potem prestiżowa kanadyjska oficyna Drawn and Quarterly, w której portfolio znajdują się m.in. komiksy niezależnych gigantów: Daniela Clowesa, Guya Delisle’a i Rutu Modan, ale także klasyczne „Muminki” Tove Jansson).