Przetaczają się przez kraj wystawy poświęcone stuleciu odzyskania przez Polskę niepodległości. I w sumie trudno się dziwić. Można liczyć na przychylność decydentów, hojne dotacje, no i spełnić obywatelski, narodowy obowiązek odnotowania ważnej historycznej daty. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie skąpi pieniędzy na ekspozycje. Ze specjalnego programu „Niepodległa” pieniądze płyną szerokim strumieniem zarówno do wielkich muzeów, filharmonii, teatrów, jak i do malutkich fundacji, stowarzyszeń, domów kultury. Na projekty filmowe i teatralne, pikniki, koncerty, konkursy, gry uliczne, murale itd. W Polsce i za granicą. Łącznie 240 mln zł.
Po muzealnikach oczekuje się najwięcej, bo to jednak głównie oni zarządzają artefaktami, które przy tej okazji należy wyciągnąć z zakurzonych magazynów i z dumą pokazać Polakom. A szczególne oczekiwania można wiązać z największymi tego typu placówkami w Polsce: Muzeami Narodowymi w Warszawie i Krakowie.
Obecna stolica weszła w obchody wystawą o nawiązującym do Słowackiego tytule „Krzycząc: Polska! Niepodległa 1918”. Dawna stolica odpowiedziała ekspozycją „Niepodległość. Wokół myśli historycznej Józefa Piłsudskiego”. Uwielbienie dla Naczelnika jest w Krakowie zrozumiałe i niesłabnące, ale nadawanie wystawie tytułu kojarzącego się z akademickim seminarium jest z medialnego punktu widzenia zabiegiem dość ryzykownym. Nad obydwoma patronat objął prezydent Andrzej Duda, bo i cóż mu pozostaje. Na obie też hojnie sypnął groszem minister kultury (Warszawa – 450 tys. zł, Kraków – 700 tys.). Co z tej konfrontacji wynika?
Kto ma racje, a kto race
Zacznijmy od Krakowa. To gigantyczna (ponad 750 eksponatów) i pieczołowicie przygotowana ekspozycja, wzorzec z Sèvres muzealnictwa tradycyjnego i skupionego na ważnym temacie.