Susch w Gryzonii, w malowniczej dolinie Engadyna. 1438 m n.p.m., czyli mniej więcej jak nasze Morskie Oko. Skrupulatne szwajcarskie statystyki odnotowały tu w 2008 r. 219 mieszkańców, zaś osiem lat później – 206. Dla niemal wszystkich podstawowym językiem jest endemiczny romansz. Pięknie, na granicy kiczu, jak wszędzie w promieniu stu kilometrów; pagórkowate pastwiska, solidne, zadbane domy, a w tle monumentalne szczyty. Człowiek odruchowo ogląda się za świstakiem, który siedzi i zawija w te sreberka.
I choć to wioska niewielka, to nieźle skomunikowana. Do kurortu Davos mamy 28 km na zachód, do mekki milionerów Sankt Moritz – 40 km na południowy zachód. Jeśli wyruszymy na wschód, to po 45 km jesteśmy już w austriackim Tyrolu, a jeżeli na południowy wschód, wystarczą 34 km, by znaleźć się w lombardzkim Livigno.
Na tle tych okolicznych atrakcji samo Susch jawi się jednak jako wyjątkowo senna wioska, w której tylko dwa punkty przykuwają uwagę: wieża kościoła znanego z tego, że w 1537 r. powołano w nim jedną z pierwszych protestanckich wspólnot w Szwajcarii, oraz Clinica Holistica Engiadine, czyli założona przed ośmiu laty placówka wyprowadzająca biznesmenów-pracoholików z zawodowego wypalenia. Tygodniowy pobyt w klinice kosztuje 3 tys. franków szwajcarskich (ok. 11 tys. zł), a sugerowany czas potrzebny do odzyskania korporacyjnego wigoru to 4–6 tygodni.
Od początku roku trzecim punktem orientacyjnym stało się Muzeum Susch. Ale należy dodać: punktem dla wtajemniczonych. Na razie nie ma bowiem drogowskazu, który wyjaśniałby, że z głównej drogi trzeba gwałtownie skręcić w lewo, przejść mostek nad rwącą górską rzeką Inn i wypatrywać wejścia. Dopiero tam znajdziemy dyskretny informator, że oto wkraczamy do królestwa sztuki. Muzeum Susch to przykład mistrzowskiej mimikry, doskonałego wpasowania się w otoczenie.