„Zewnętrznie miasteczko wcale się nie zmieniło, tylko brakuje tych ośmiu tysięcy Żydów” – to zdanie, wplecione w opis Łukowa Anno Domini 1946, mogłoby posłużyć za motto dla zbioru reportaży Mordechaja Canina. Czyż nie tak wyglądały wtedy polskie miasteczka? Pozbawione większej części dawnych mieszkańców – Żydów wymordowanych w Akcji Reinhardt – zaraz po wojnie zdawały się czymś z pogranicza jawy i sennego koszmaru. Na poły wymarłe, unurzane we krwi i w łzach ludzi prowadzonych na śmierć, wyglądały jak opuszczone cmentarze. „Myślałem – opowiadał Canin w jednym z tekstów, które złożyły się na wydany właśnie po polsku tom „Przez ruiny i zgliszcza” (przeł. Monika Adamczyk-Garbowska, wyd. Nisza) – że po tym, jak pierwszy raz zobaczyłem zgładzone żydowskie miasteczko, nic już mną nie wstrząśnie. (...) Ale kiedy przyjeżdżałem do kolejnego opustoszałego i zdewastowanego miasteczka – miałem to samo poczucie – że kończy się świat i że nie mam już siły patrzeć na tę wstrząsającą, tę bezbrzeżną pustkę po dawnym żydowskim świecie”.
Canin był przed wojną wziętym dziennikarzem prasy żydowskiej. We wrześniu 1939 walczył z Niemcami, po kapitulacji zbiegł na Litwę, skąd wydostał się, dzięki wizie konsula Sugihary, do Japonii, następnie do Chin i wreszcie do brytyjskiej Palestyny. Tam pozostał, do końca długiego życia trudniąc się dziennikarstwem w języku jidysz – co lokowało go na uboczu izraelskiej rzeczywistości społeczno-kulturalnej i zdecydowało o słabej recepcji reportaży. Do Polski jeździł jako wysłannik nowojorskiego „Forwerts”, sztandarowej gazety języka jidysz. Gnała go ciekawość i poczucie misji: sprawdzić, co się stało z polskimi Żydami i pokazać to światu. Miał warsztat reportera i drapieżne pióro felietonisty, znał kraj, język, realia.