Dziewiąta edycja rankingu przyniosła wiele zmian – to widać już na pierwszy rzut oka. Ciągle jednak wyraźna jest dominacja galerii państwowych i samorządowych. Jest ich na liście aż 16, a pierwsza z prywatnych znalazła się dopiero na 14. miejscu. To uświadamia, że promocja sztuki to zajęcie dość kosztowne i zasadniczo wymagające publicznego wsparcia. W pewnym momencie wydawało się, że mamy szansę na ciekawą zmianę dzięki galeriom zakładanym za pieniądze ludzi bardzo bogatych, ale i zakochanych w sztuce, często także jej kolekcjonerów. Niestety, najpierw zwinęła żagle Art Stations, w Poznaniu (Grażyna Kulczyk przeniosła się do Szwajcarii), a później warszawski aTAK (Krzysztof Musiał), który wprawdzie się odrodził, ale już w dużo skromniejszym formacie. I w końcu, co jest największą stratą, zamknął się łódzki Atlas Sztuki (Andrzej Walczak), czyli galeria, która w rankingu POLITYKI regularnie plasowała się w czołówce. Na placu boju pozostała Spectra Art Space (rodzina Staraków) – galeria ambitna, choć przyzakładowa lokalizacja nie przydaje jej prestiżu. No i Signum Foundation Gallery w Łodzi (rodzina Przyborowskich): malutka i wyrafinowana. Słowem: cały czas czekamy na rodzimego Guggenheima.
Nie słabnie też dominacja stolicy. W tegorocznym rankingu Warszawa reprezentowana jest przez osiem placówek (jeszcze kilka lat temu – przez pięć) i nie ma w nim choćby jednego miasta, które wprowadziłoby na listę dwie galerie, choć dwa lata temu ta sztuka udała się Łodzi i Krakowowi. Nie piszę tego wcale z lokalną dumą. Raczej z troską, że stolica ucieka innym miastom. Szczególnie w obszarze ambitnych galerii komercyjnych, których podstawą egzystencji jest sprzedaż dzieł sztuki. Przypomnę, że w ostatniej edycji Warsaw Gallery Weekend, po starannej selekcji, wzięło udział 29 prywatnych galerii sztuki współczesnej, a bez problemu można by tę listę poszerzyć o kolejnych kilkanaście, które mają ambicję, by coś znaczyć.