SEBASTIAN FRĄCKIEWICZ: – Czym różniły się twoje studia artystyczne w Wielkiej Brytanii od tych w Warszawie?
MARIA DEK: – W Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie robiłam licencjat, a studia w Brighton, stolicy tamtejszej ilustracji, trwały zaledwie rok. Pojechałam tam dosłownie z pięcioma rysunkami w teczce, stanęłam w drzwiach i powiedziałam, że bardzo chcę tutaj studiować. Poza tym różna była formuła. Brytyjska edukacja artystyczna w ogóle nie stawia na praktykę. Mieliśmy wiele zajęć, które nazwałabym ideowymi. Dużo pogadanek, jakieś wycieczki w ważne miejsca, niekonieczne związane ze sztuką. Co prawda były zajęcia z modelem, ale nie były nastawione na realizm. Mogliśmy szaleć. Nie jestem przekonana, czy to było słuszne. Warto jednak mieć dobry warsztat i umiejętności, a dopiero później szaleć. A tam na umiejętności nikt za bardzo nie zwracał uwagi. To było coś w stylu artystycznego przedszkola, dlatego wróciłam z Brighton i zdecydowałam się na ASP. Nabrałam wprawy w ręce i mogłam to przełożyć na swoje ilustracje.
Jak to się stało, że książek wydanych za granicą masz więcej niż w Polsce? Francuscy czy kanadyjscy wydawcy oczekują czegoś innego od ilustratora niż polscy?
Jest o tyle łatwiej, że na rynku francuskim czy amerykańskim ilustrator ma po prostu więcej możliwości. Polski rynek w porównaniu z tamtymi jest dosyć mały. Poza tym jak tylko pięć lat temu zaczęłam na poważnie zajmować się ilustracją, pojechałam z teczką na targi do Bolonii. Chodziłam od jednego stoiska wydawcy do drugiego, dowiadując się, że jeśli chciałam mieć z kimś spotkanie, to należało umówić je wcześniej. Rok później zrobiłam to dobrze: poumawiałam się wcześniej i miałam już ze sobą fragmenty swoich książek.
Poznałam też wtedy swoją agentkę – Debbie Bibo, która zajmuje się sprzedażą licencji zagranicznym wydawcom.