Na początek: zapomnijmy o muzyce afrykańskiej. To postkolonialne uogólnienie jest już dawno nieaktualne, chociaż wciąż warto się na to uwrażliwiać. Bo jak do jednej szuflady wrzucić angolańskie kuduro, z którego słynie Buraka Som Sistema, a którym inspirowała się M.I.A., nostalgiczny ethio-jazz Mulatu Astatke i Hailu Mergii, afro-beat Feli Kutiego, tuareski blues Tinariwen z Mali, barwną funanę z Wysp Zielonego Przylądka albo psychodeliczny rock Guelewar Band of Banjul z Gambii? A to przecież wierzchołek góry lodowej. Sama scena elektroniczna w Afryce jest niezwykle zróżnicowana.
Łatwiej napisać, co w ostatnich latach najmocniej działa na wyobraźnię słuchaczy na całym świecie: singeli. Jego twórcy nie odtwarzają tradycji, chociaż o niej nie zapominają, czyniąc z Ugandy aktualnie najgorętsze miejsce na mapie elektronicznej muzyki kontynentu. A może nawet i świata.
Singeli to bodaj najbardziej frenetyczna muzyka na świecie, utrzymana w niewiarygodnie szybkim tempie, zwykle pomiędzy 180 a 300 uderzeniami na minutę (dla porównania: hip-hop to 60–100 uderzeń, klasyczne techno 120–140, drum’n’bass: 160–180). Przynosi w sobie rapujących MC – niczym hip-hop – i elementy tanzańskiej muzyki tradycyjnej (taarab, mchiriku, segere i bongo flava). – Kiedy po raz pierwszy słuchałem singeli, byłem szczęśliwy, że mogłem natknąć się na coś tak świeżego i surowego – wspomina Derek Debru, pochodzący z Belgii założyciel wytwórni Nyege Nyege oraz festiwalu pod tą samą nazwą, które promują singeli i współczesną scenę elektroniczną w Ugandzie. – To bardzo prawdziwy i wyjątkowy gatunek, jest jak wstrząs energii elektrycznej; ma w sobie chropowatość, która natychmiast cię rozpala. Przy tej muzyce nie da się ustać w miejscu.