ALEKSANDER ŚWIESZEWSKI: – Kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o Festiwalu Woodstock?
JERZY OWSIAK: – Był 1970 r. Na ferie wielkanocne pojechaliśmy z kumplami z liceum do Kazimierza Dolnego nad Wisłą. Mieszkaliśmy w miejscowym PTTK, spichlerzu gdzieś na końcu miasta, w 20-osobowej sali. Mieliśmy ze sobą blejtramy, sztalugi i malowaliśmy. Byliśmy zapalonymi malarzami. W tamtym czasie przyjechali także studenci, którzy mieli tam jakieś obrady. Gadali i gadali, a wieczorem otwierali schowek, wyciągali napoje i zaczynała się regularna dżampa. Zazdrościłem, że tak właśnie wygląda życie studenta. (śmiech) Z magnetofonu szła muzyka, która nas zadziwiła. Kompletnie nie wiedzieliśmy, kto gra. Zapytaliśmy o to kudłatego studenta. Wszystko nam wymienił, ale wtedy hasła „Woodstock”, „Jimi Hendrix”, „Joe Cocker” brzmiały, jakbym dziś mówił sanskrytem.
Miał pan 15 lat, kiedy w sierpniu 1969 r. na farmę Maxa Yasgura zjechało się 400 tys. dzieci kwiatów.
Myśmy tego wysłuchali. Rany boskie, co to jest? Okazało się, że ktoś dostał od rodziny z Ameryki płytę z „wielkiego festiwalu”. Niedługo później ta sama muzyka była eksploatowana w Programie III Polskiego Radia. Ikoną stał się już wtedy Jimi Hendrix, który zamykał festiwal. Zagrał przecudowny koncert. Ikona festiwalu, który tak naprawdę go nie wysłuchał… Grał dla kilkudziesięciu tysięcy, garstki ludzi w porównaniu z tym, co było chwilę wcześniej, i dla ogromnego wysypiska śmieci.
Wtedy właśnie zaczęliśmy poznawać te nazwy. Chyba już w 1971 r. byłem właścicielem trzypłytowego albumu z Woodstocku, który kupiłem na raty. Ze zdjęć, których było tam dosłownie kilka, zbudowałem sobie cały świat. A potem z opowieści o filmie dokumentalnym „Woodstock” z 1970 r.