Ze Świrszczyńską zawsze był problem. Jej późne tomy wierszy „Jestem baba”, „Budowałam barykadę” czy „Szczęśliwa jak psi ogon” wywołały w latach 70. wielkie poruszenie, ale i przerażenie. „Mówię do swojego ciała:/– Ty ścierwo” – jak Matka Polka i uczestniczka powstania warszawskiego może pisać tak fizjologicznie o ciele? Gorszył i bezpruderyjny erotyzm, i – w wierszach powstańczych – dosadne opisy bólu. Przez moment mogło się wydawać, że jej pozycja w kanonie literackim jest ugruntowana, przecież ambasadorem jej twórczości był Czesław Miłosz. „Ciągła rewizja kanonu zaprasza nieraz do tego budynku osoby niespodziewane. Moje staranie o wprowadzenie tam poetki mego pokolenia uzasadniam moim podziwem, bo, zaiste, odwiedził nas gość niezwykły (...), bronię jej, bo jestem w niej (niemal) zakochany” – pisał w poświęconej poetce książeczce „Jakiegoż to gościa mieliśmy”. Tłumaczył jej wiersze na angielski i przygotował w latach 90. edycję wierszy zebranych. Dziś jednak widać, że wybitna poetka ciągle jest w naszej literaturze na prawach gościa, a nie jednego z najważniejszych domowników.
I znowu jej właśnie wydany przez W.A.B. dziennik „Jeszcze kocham… Zapiski intymne”, odczytany z rękopisu i poprzedzony obszernym wstępem przez Wiolettę Bojdę, też może wprawić w konsternację. Bo co to jest? Krótki zapis romansu, brzmiący jak pamiętnik nastolatki, która zaczyna życie erotyczne. Dopiero w pewnym momencie czytelnik orientuje się, że Świrszczyńska, pisząc go, miała... 61 lat. I wtedy diametralnie zmienia się sposób patrzenia na te zapiski.
Na przykład taki: „[sierpień 1969] Józef mówi: Widziałem cię wczoraj nagą! Ty sama nie wiesz, jaka jesteś śliczna, jaka młodzieńcza, dziewczęca.