JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Miał być pan Wałęsą, a został Piłsudskim…
BORYS SZYC: – Zawsze te sumiaste wąsy (śmiech). Chociaż w „Piłsudskim” wąsów akurat nie ma dużo. Pojawiają się dopiero pod koniec filmu. Ale jakiś wspólny mianownik jest.
W osobowościach Piłsudskiego i Wałęsy udało się panu wyłapać jakieś wspólne cechy?
Głębszych podobieństw nie dostrzegłem. Z punktu widzenia psychologii bycie wielkim przywódcą wiąże się ze specyficzną konstrukcją, określonym zestawem zachowań i predyspozycji. Lider bywa charyzmatyczny, nieustraszony, czarująco wizjonerski, a przy tym ma skłonność do manipulacji, bezwzględności, impulsywności. Chyba Maria Janion powiedziała, że nigdy się nie jest tak samotnym jak na szczycie. Plus gigantyczna presja, dużo wrogów.
Trzeba mieć w sobie coś z socjopaty.
Coś w tym jest.
Piłsudski był człowiekiem walki, zabijał wrogów. Wałęsa wzorował się na Gandhim. Różniła ich tylko metoda?
Działali w innych okolicznościach. Nie wiadomo, co taki Wałęsa by zrobił, żyjąc pod zaborami, gdyby Polska jako kraj nie istniała na mapie. Piłsudski wykorzystywał historyczne momenty, chwytał się różnych agentur: japońskiej, austriackiej, rozgrywał przeciwników. Był wybitnym strategiem.
A Wałęsę rozgrywali esbecy…
Przynajmniej tak im się wydawało. Niezależnie od tego, w jakich czasach się żyje, ciężko przewidzieć kierunek historii. Piłsudski nie mógł liczyć, że wydarzy się zamach w Sarajewie. Ale umiał się odpowiednio ustawić. Przyświecała mu idea wolnej Polski i konsekwentnie dążył do wyznaczonego celu, w czym najczęściej przeszkadzali mu rodacy.
Czy trudno się mierzyć na ekranie z takimi legendami jak Piłsudski, Wałęsa albo Tadeusz Kantor?