Dzielenie społeczeństwa wydaje się główną funkcją języka polityki w okresie, którym zajęła się dwójka autorów książki „Dobra zmiana” – Katarzyna Kłosińska, językoznawczyni i aktualna przewodnicząca Rady Języka Polskiego, oraz literaturoznawca Michał Rusinek.
Zaczyna się w sierpniu 2015 r., od banalnej – wydawałoby się – sytuacji, kiedy to posłanka PiS Krystyna Pawłowicz podczas internetowej dyskusji zawzięcie broni formy wziąść. „Formę wziąć uznała za skrótową, a skłonność do skrótów dostrzegła przede wszystkim u lewactwa. Według niej wziąć to lewacka forma czasownika, którą należałoby zastąpić formą wziąść jako wcześniejszą i prawdziwszą” – czytamy we wstępie do opracowania, które w 69 hasłach sumuje wizję świata prezentowaną przez ostatnie cztery lata przez polityków Prawa i Sprawiedliwości, dziennikarzy sekundujących im mediów prawicowych oraz internetowe środowiska powielające slogany tej partii. I szybko przechodzi do problemów poważniejszych niż tzw. prawicowa interpunkcja czy problemy kadry uniwersyteckiej z ortografią.
W imię wyższych racji
Intencje rządzących widać tu tak precyzyjnie, jak gdyby przed rozpoczęciem rządów PiS rzeczywiście stworzono pewien wewnętrzny słownik, który dziś wpadł w ręce autorom książki. Nowy język wprowadza już nazwa ugrupowania – bo autorzy przekonują, że dobra zmiana była faktycznie nie tylko hasłem, ale też próbą przemianowania całego obozu. Z góry też zapowiada negację tego, co było: „zawiera sugestię, że dotychczasowa sytuacja jest niezadowalająca”. A dodatkowo jeszcze sugeruje w ten sposób, że wszelkie próby powstrzymania zmiany będą z natury złe.
Owo dobro zaszyte w nazwie bloku z czasem rzecz jasna zacznie być wyśmiewane, ale wepchnie to opozycję w niewygodną logikę Orwellowską, próbę kompromitacji owego dobra („podła zmiana”).