Na hasło „Jonasz Kofta” wyświetlają się różne obrazki z przeszłości: śpiewającego poety na scenie opolskiego amfiteatru, trochę nieśmiałego młodego człowieka z pierwszych lat kabaretu Pod Egidą, a jeszcze wcześniej ze studenckich Hybryd, bywalca modnych knajp warszawskich, satyryka, autora, aktora, czołowego celebryty z lat 70. No i jest jeszcze ten z kolejnej dekady – nieco zagubiony w 16-miesięcznym karnawale Solidarności, potem – jak wielu innych z jego środowiska – przestraszony stanem wojennym, zmagający się z chorobą nowotworową i nałogiem alkoholowym.
Jego dawniejsze zdjęcia, robione w trakcie występów estradowych i kabaretowych, pokazują szczupłego młodego człowieka, długowłosego, ale z pewną elegancją, stylem takim trochę francuskim, jakby z bohemy. Przypominał lepszą wizualnie wersję Serge’a Gainsbourga albo modniej ubranego Borisa Viana.
Dziecię wieku
Niewątpliwie Jonasz Kofta był „dziecięciem wieku”. Piotr Derlatka, autor wydanej niedawno obszernej (ponad 600 stron), świetnie udokumentowanej i dopracowanej faktograficznie biografii „Jego portret. Opowieść o Jonaszu Kofcie”, określa swojego bohatera jako reprezentanta tzw. pokolenia tubylców. Ten termin, dziś już zapomniany, pojawia się np. w piosence Salonu Niezależnych (tekst Marcina Wolskiego!), w której śpiewający ją Jacek Kleyff zastanawia się nad swoim własnym i Wolskiego rocznikiem (1947), czyli rocznikiem polskich baby boomers: „Pokolenie Kolumbów, Zetempowców, Tubylców,/bardzo modne i trafne terminy,/lecz jak nazwać nas młodszych,/w ciągu trzech lat dorosłych/od tej wiosny przedwczesnej do zimy”.
Jonasz (metrykalnie: Janusz) był nieco starszy od Jacka, urodził się w 1942 r., też nie był „przedwojenny” ani nie mógł pamiętać wojny.