Wielu młodszych kinomanów przypomniało sobie o jego istnieniu, gdy w 2011 r. w Kodak Theater, podpierając się laską, przedstawiał oscarowe nominacje dla najlepszej aktorki drugoplanowej i rozbrajająco flirtował na scenie ze współwręczającą Anne Hathaway. Po udarze mózgu w 1996 r. mało kto dawał mu szanse na tak długie życie. Dzięki intensywnej rehabilitacji szybko jednak odzyskał mowę, zdołał wystąpić jeszcze w kilku filmach. W tym w komedii kryminalnej „Brylanty”, gdzie zagrał Amerykanina polskiego pochodzenia u boku Lauren Bacall, swojej przyjaciółki z młodości, która wciągnęła go do biznesu filmowego, uchylając przed nim drzwi do hollywoodzkiej kariery. Ale lata świetności miał już dawno za sobą.
Szczyt gwiazdorskiej kariery Kirka Douglasa przypada na lata 50. i 60. ubiegłego stulecia. Wtedy praktycznie nie schodził z planu. Potrafił kręcić trzy filmy rocznie. Błyskawicznie wdarł się do panteonu najbardziej pożądanych sław. Był równie popularnym aktorem co Gregory Peck i Burt Lancaster, z którym tworzył niezapomnianą parę ekranowych kumpli (zagrali razem w siedmiu filmach), czy znacznie od niego starszy Humphrey Bogart. Douglas zachwycał emanującą z niego dziką energią. Nie sposób powiedzieć, że był zniewalająco przystojny. Z charakterystycznym dołkiem w podbródku, wysuniętą do przodu szczęką, rozbieganymi błękitnymi oczami kusił olimpijską sylwetką, tętniło w nim życie, wydawał się urodzonym, charyzmatycznym przywódcą, ale pod szorstką powierzchownością czaiła się iskra jakiegoś szaleństwa, groźba i mrok. W jego rolach – od trębacza jazzowego i awanturnika po wikinga i romantycznego kowboja – zawsze był sznyt zaciętości, wyrażany sposobem mówienia przez zaciśnięte zęby z rumieńcem na twarzy. Grał muskularnych, skorych do bitki desperatów, którzy nie mieli cierpliwości do innych facetów i zawsze z rozmachem całowali kobiety, wyginając je do tyłu.