Nazajutrz po katastrofie zadzwoniła do swojego ówczesnego wydawcy Pawła Szweda i powiedziała: Patrz, co się dzieje, będzie budowanie mitu, już widzę, jak rośnie” – pisał Remigiusz Grzela w książce o Teresie Torańskiej „Podwójne życie reporterki. Fallaci. Torańska”. I dalej: „Otworzyła notes z telefonami i zaczęła dzwonić. Anne Applebaum, amerykańska dziennikarka, żona ówczesnego ministra spraw zagranicznych Radka Sikorskiego, który o katastrofie poinformował Jarosława Kaczyńskiego, pamięta, że Teresa zadzwoniła do niej już 12 kwietnia”.
„Smoleńsk”, ostatnie – i niedokończone – dzieło Teresy Torańskiej, legendy polskiego dziennikarstwa, ukazał się jednak dopiero jesienią 2013 r. Zamysł był odważny i ambitny – dzięki rozmowom z rodzinami ofiar, świadkami katastrofy i politykami zrekonstruować 10 kwietnia 2010 r. w całej jego grozie i wyjątkowości oraz następstwach społeczno-osobistych. Po części się udało, bo znaleźć tu można wyjątkowo przejmujące świadectwa intymnego bólu i niepowetowanej straty, jak i wstrząsające wspomnienia o pierwszych chwilach po katastrofie, identyfikacji zwłok w Moskwie, pogrzebach, życiu w pustce po ukochanej żonie, ojcu bądź dziecku. Gdyby Torańska poprzestała na wyznaniach osób naprawdę dotkniętych tragedią, byłby „Smoleńsk” jedną z lepszych książek reporterskich ostatnich lat. Niestety, z nie do końca jasnych powodów zdecydowała się mozaikę interlokutorów uzupełnić o różnych politykierów, za sprawą których ten smoleński wielogłos nabiera miejscami cech przewidywalnej, publicystycznej i międzypartyjnej wojenki polsko-polskiej.
Bo nie ma jednej opowieści o katastrofie pod Smoleńskiem i nigdy już nie będzie. I nie chodzi tu o niuanse stylu, rozmaitość form artystycznych czy też bogactwo perspektyw, ale o przepaść faktograficzno-językową, która nas dzieli od początku.