W czasie pandemii pierwszy raz tak mocno poczułem, że nie mam żadnego wpływu na rzeczywistość. Bo co mogę zrobić? Nie pójdę przecież pod Sejm manifestować przeciw koronawirusowi.
Rano uczymy dzieci według planu, który dostajemy ze szkoły, po południu gotujemy i pracujemy. Staramy się w domu filtrować informacje o tym, co na zewnątrz, żeby dać chłopcom poczucie bezpieczeństwa.
Byłem pewny, że to właśnie im będzie najciężej w zamknięciu, ale – głupio to pisać – nie pamiętam, żeby byli tacy szczęśliwi. Ich dzień nie jest już wypełniony zajęciami od 8 rano do 6 wieczorem. Mogą wreszcie się ponudzić, złożyć Lego, które dostali rok temu, mają rodziców na wyłączność. A kiedy wychodzimy z nimi na dwór, sami pilnują, żeby nie podchodzić za blisko do innych.
Codziennie wieczorem zdzwaniamy się z rodzicami. Niby omawiamy wirusa i umawiamy się, jakie im zrobić zakupy, ale zorientowałem się, że tak naprawdę chodzi o coś zupełnie innego. My ich kontrolujemy. A nawet gorzej: dyscyplinujemy.
Bo jeśli cokolwiek zrozumiałem dzięki pandemii, to właśnie trochę lepiej moich rodziców, a może nawet całe ich pokolenie. Myślę o ludziach ukształtowanych w czasach komunizmu, popierających demokratyczną opozycję w latach 70., o zwolennikach Solidarności, wspominających często jako swój najpiękniejszy czas Sierpień 1980 r., a najgorszy – szarość i marazm stanu wojennego, który przełamywali działaniem w podziemiu. Nielegalnie drukowali książki i roznosili ulotki, filmowali i dokumentowali to, co się wokół nich działo.
O ludziach w niebieskich dżinsowych kurtkach (mieli podobny styl do dzisiejszych hipsterów), którzy na zdjęciach Chrisa Niedenthala z 1989 r. cieszą się z upadku komunizmu i z wywalczonej wolności. O ludziach, którzy potem wrócili do swoich normalnych zajęć, po prostu robili swoje.