Za panieństwa przed każdym posiłkiem zamawiała kawę. Początkowo brałem ten obyczaj za zwykłe dziwactwo, siłową ekstrawagancję czy wyższą konieczność dietetyczną. To ostatnie przypuszczenie pasowało – akurat wpadł mi w ręce wywiad z powszechnie znaną trenerką trawienia, w którym ta wirtuozka żarcia ciekawego, skutecznego i w porę zalecała obiady a tergo (od kawy do zupy), bo to dobre jest ogólnie na wszystko – szczególnie na wzdęcia. Spróbowałem i faktycznie przez chwilę czułem się jak przeistoczony w postać literacką Wieniedikt Jerofiejew. Pasowało przeto, ale – by tak rzec – nie całkiem.
Prawdopodobnie najbardziej jej szło o totalne zaznanie całej oferty, o pójście na żywioł – choć nie na żywioł całkowity. Zamawiała raczej z mlekiem niż czarną – latte, cappuccino, flat white, americanę z mlecznym kleksem, przedłużane espresso z ciepłym mlekiem w dzbanuszku. Odtworzenie smaków dzieciństwa niedawno minionego?
Na razie było po staremu. W ulubionej tajskiej knajpie zasiadaliśmy naprzeciw siebie na miękkich kanapach i kobieta, która rychło miała zostać moją żoną, natychmiast zaczynała przeglądać kartę dań „od końca”. Żadnych przekąsek, żadnych przystawek. Tylko kawa. Bez deseru ma się rozumieć. Na końcu niemal zbyteczne danie główne. Kiedy świat rozpadł się na to, co domowe i co światowe – znacie tę domowość, niejeden dom ta domowość w powietrze wysadziła, ale to na razie zostawmy; na razie – trwaj idyllo – po domowym obiedzie wychodzimy często na popołudniową kawę. Kolejność została odwrócona. OK, przywrócona.
Ustatkowała się? Przez trzy lata odwiedziliśmy bezlik kawiarń, w promieniu dwóch kilometrów nie odpuściliśmy żadnemu lokalowi – Caffè Nero, Costa Coffee, Starbucks, Vincent, Charlotte, Krucza, Wspólna, Hala Koszyki, plac Zbawiciela, Nowy Świat.