Nie wszyscy załamują się w pandemii wynikami sprzedaży. Andy Mooney, dyrektor firmy Fender, jednego z czołowych producentów gitar elektrycznych, z dużym zadowoleniem ogłosił właśnie najlepszy rok pod względem wielkości sprzedaży w historii kalifornijskiej firmy. A ta działa od 76 lat. Mniej więcej w tym samym czasie hossę potwierdził konkurent z Gibson Brands Inc., 118-letni producent instrumentów z siedzibą w Nashville. Prezes tej firmy z pewnym zakłopotaniem ogłosił, że wprawdzie na początku zamknęli fabryki i sprzedaż spadła do zera, za to latem wręcz nie mogli nadążyć z dostawami.
Producenci gitar akustycznych i szkółek gitarowych też zacierają ręce. Tysiące zamkniętych w czterech ścianach adeptek i adeptów gitarowej sztuki szlifowało swoje umiejętności i zamawiało instrumenty. Teraz cały ten gitarowy biznes solidarnie powinien wysłać kwiaty na grób zmarłego 6 października Eddiego Van Halena.
Gitara miała już wcześniej swoich wielkich mistrzów – takich jak B.B. King, Jimi Hendrix czy Eric Clapton. Ale z różnych względów to Eddie Van Halen, który ten kult instrumentu i wirtuozerii odświeżył, nadaje się na patrona gitarzystów samotnie szlifujących w domu swoje umiejętności. Odkąd odebrał starszemu bratu Alexowi gitarę, oddając w zamian perkusję, praktycznie się z tym instrumentem nie rozstawał. Był lepszy, więc we wspólnym zespole, założonym w 1971 r. w kalifornijskim liceum, od tej pory pełnił funkcję pierwszego i jedynego gitarzysty. „To jak gdy ktoś ukradnie ci samochód, a za tydzień podjedzie pod dom i mówi: hej, zobacz mój nowy samochód!” – miał później komentować jego bezczelne zdolności Sammy Hagar, wokalista zespołu.
Lodewijk Van
Alex i Edward Lodewijk byli synami holenderskiego klarnecisty, który do Ameryki, w poszukiwaniu lepszego życia, ruszył w latach 60.