Na szybie pokrytej parą rysujemy dwa kółka, dodając uszy, wąsy i ogon. W ten sposób powstaje kot. Można także narysować świerk, kwiat albo człowieka” – tak zaczyna się retrospektywny wybór „jest/jestem”: jednym z pierwszych utworów Miłobędzkiej pochodzącym z cyklu „Anaglify”. To był 1960 r., Miłobędzka pracowała w Instytucie Technologii Drewna, gdzie robiła korekty techniczne tekstów. Jej mąż, krytyk i pisarz Andrzej Falkiewicz, wysłał na konkurs poetycki „Anaglify”, które wygrały, ale jako książka ukazały się dopiero po latach. Od początku status poetycki Miłobędzkiej był dość niepewny, była jednocześnie obecna i nieobecna, znana, ale nie za bardzo.
Tomy wierszy wydawała bardzo rzadko i pozostawała na marginesie życia literackiego aż do lat 90. Wtedy nagle młodzi zobaczyli w niej patronkę nowej poezji, zaczęto pisać o niej – zasłużenie – Królowa Krystyna. Okazało się, że ta poezja nie tylko nadaje się do polonistycznych analiz, ale jest też głęboko poruszająca dla czytelników, bo związana z tym, czego nie da się tak łatwo zapisać: z samym życiem, macierzyństwem (Miłobędzka macierzyńsko traktuje cały świat).
Przywykło się mówić o rozrywkowych „królach życia”. Tymczasem u Miłobędzkiej na scenę wkraczają „królowe życia”, które nie tyle bawią się, co po prostu są mocno związane z tkanką życia, dziećmi, codziennością: „bardzo żyję w wielu miejscach/ (królowe życia nie mają czasu na pisanie)”. W rozmowie z Jarosławem Borowcem Miłobędzka przypominała swój wiersz, w którym pojawia się Sylvia Plath: „…ona otworzyła gaz, musiała raz coś otworzyć naprawdę”. I tłumaczyła, że myśląc o Plath, chciała powiedzieć, że życie jest silniejsze od zapisu.
Poezja Miłobędzkiej mówi głosem całych rzesz „królowych życia”, czasem zrozpaczonych i uwięzionych w rozmaitych klatkach.