„Najukochańsze życie moje! Daruj, że za Twój tak miły list ten świstek odbierasz, ale dałeś mi już prawo postępowania z Tobą z większą jeszcze jak kiedykolwiek szczerością: dlatego wiem, że nie będziesz na mój papierek uważał. Doniosłeś mi rzecz upragnioną! Kochałem Cię zawsze, miałeś we mnie przyjaciela i bądź przekonany, że i dziś znajdziesz we mnie takiego chłopaka, jakiego powinieneś. (...) Daj dłoń i buzi. – Kochaj mnie. (...) Moje życie, daruj mi, Kochanku, że Ci dużego listu nie piszę. Jest to może grzeszyć w nadziei miłosierdzia, ale my się rozumiemy nie od dziś ani wczoraj. Jeszcze raz: kochaj mnie, jak ja Ciebie”.
Szwajcarski dziennikarz radiowy Moritz Weber, wpuściwszy te fragmenty w Google Translate (które przetłumaczyłoby słowo „kochanku” na my lover zamiast właściwego tu my dear) – jak to uczynił zapewne z innymi listami, o których zrobił aż dwugodzinną audycję – uznałby, że to list gejowski. W rzeczywistości Chopin pisał te słowa w 1832 r. z Paryża do Kalasantego Jędrzejewicza, narzeczonego jego starszej siostry Ludwiki, z którym znali się od dziecka, na wiadomość o ich rychłym ślubie. Pierwsze z wykropkowanych wyżej zdań brzmiało: „Gdybym mógł jako drużba uściskać Was w dzień ślubu i widzieć przy ołtarzu, dałbym połowę życia, ale nic z tego, tylko Wam podług Twojego życzenia poślę poloneza i mazurka, żebyście skakali i prawdziwie się weselili, bo Wasze dusze mogą się cieszyć”.
To, co działo się ostatnio wokół listów Chopina, jest przykładem tego, co Olga Tokarczuk w swoim niedawno opublikowanym eseju nazwała literalizmem: dosłownego rozumienia czytanych tekstów. Bez aparatu krytycznego, bez świadomości zmian języka na przestrzeni dwóch stuleci, bez znajomości obyczajów epoki, bez rozumienia przenośni czy aluzji.