14 lat po jego śmierci teksty o Stanisławie Lemie z reguły nadal wyliczają rzeczy, które przepowiedział dawno temu. Pisać, że przewidział wirtualną rzeczywistość, inwazje wirusów komputerowych, druk 3D czy urządzenia do złudzenia przypominające dzisiejsze smartfony – to prawić komunały. Przypominać, że jeszcze w XX w. ostrzegał o zagrożeniu nowym terroryzmem, że zapowiadał rządy robotów sterujących naszymi poczynaniami na niwie matrymonialnej i zawodowej? To też dość szeroko dostępna wiedza. Pod koniec życia sam Lem wydawał się żartować z własnych zdolności do przewidywania przyszłych tendencji, a przede wszystkim z urodzaju takich teorii na temat przyszłości. Na końcu zbioru esejów „Okamgnienie” (2000 r.) opisuje najbardziej wymyślne scenariusze, kończąc tak: „Właściwie jednak te naiwne i prostoduszne prognozy, a raczej prognózki, stracą wszelką ważność już w pierwszej połowie nadchodzącego stulecia, ponieważ powszechna fantomatyzacja wywołana wdrożeniem kieszonkowych fantomatów, trochę mniejszych od współczesnego walkmana, otoczy i otuli każdego człowieka wizją takiego świata, wobec którego raj jest przechowalnią starych kaloszy”.
Jeśli ktoś nie pamięta, że Lem, pisząc o fantomatyzacji, miał na myśli tworzenie sztucznej rzeczywistości, zawsze może to sprawdzić w kilka sekund – korzystając ze smartfona, czyli przenośnego fantomatu wielkości dokładnie takiej, jak to autor opisał.
Czytanie Lema pozwala odnaleźć metafory dzisiejszego świata w najbardziej zaskakujących fragmentach. Weźmy „Powrót z gwiazd” (1961 r.). Dzielni kosmonauci wracają z wyprawy i zastają na Ziemi społeczeństwo, które – za sprawą dylatacji czasu, bo na miejscu upłynęło grubo ponad sto lat – jest już gdzie indziej, prowadzi życie pozbawione ryzyka i agresji.