Kultura

Ryszard Kapuściński: ciągle w podróży

Spis jego nagród międzynarodowych jest dłuższy niż indeksy wielu książek. Najbardziej sobie ceni trzy: Książąt Asturii, Goethego i Viareggio. Teraz wymieniany jest wśród kandydatów do Nobla. 

To pierwszy reporter, który wprowadził literaturę do depeszy prasowej. Owszem, można powiedzieć, że przeszedł potem od reportażu do literatury. Uprawia reportaż zeseizowany, a przez takie tytuły jak „The New York Times” i „Newsweek” (ten oryginalny) nazywany jest „księciem reportażu” tylko po to, żeby za chwilę można było przeczytać w „The Independent”, że jest „królem reportażu”. Zaistniał na świecie jako pierwszy i pewnie ostatni polski dziennikarz.

W Barcelonie można kupić książkę o przyjaźni między Fidelem Castro a G.G. Márque-zem. Znajdziemy tam pół strony o tym, że przy stoliku kawiarnianym w dzielnicy Barcelonetta siedzą intelektualiści i rozmawiają o José Luisie Borgesie i Ryszardzie Kapuścińskim. Od lat jeździ do Meksyku, gdzie razem z Garcíą Márquezem prowadzi warsztaty dla dwudziestu najbardziej utalentowanych młodych pisarzy latynoamerykańskich.

Skromny do takiej granicy, że człowiek, który się z nim spotyka, jest zakłopotany. I to tak trwa od zawsze. I nawet jak już wejdzie się w świat jego przyjaźni, okazuje się, że nic się nie zmieniło, jest tak samo bardzo skromny i coraz bardziej pokorny. To jego tajemnica, a raczej przyrodzona cecha charakteru. Kiedy przynosi do redakcji artykuł, który zazwyczaj jest wydarzeniem, zachowuje się jak debiutant, który bardzo przeprasza, że sprawił kłopot swoją wizytą.

W latach 60. mieszkał na Woli w gomułkowskim bloku, w kilku klitkach wypełnionych takim mnóstwem książek, że nie zawsze wiedział, gdzie której szukać. Mieszkańcy okolicznych domów nie domyślali się, kto koło nich przechodzi. On natomiast wiedział, że jest obcym ciałem w środowisku, w którym się nie czyta. Człowiek, który przeżył wiele śmiertelnie groźnych momentów podczas wojen na trzech kontynentach i stał nieraz z rękami do góry przed plutonem egzekucyjnym, obawiał się, że pijane osiłki z sąsiedztwa zrobią mu to, co nie udało się ani komandosom belgijskim, ani żołnierzom z RPA w Angoli. Człowiek heroicznie odważny w Afryce i w Indiach wiedział, że na swoim wolskim osiedlu nie rozbroi przeciwnika i zagrożenia uśmiechem, jak to robił w Kongo. Przyznaje jednak, czy raczej przyznawał, o czym nie ma w żadnej z jego książek, że bał się naprawdę tylko jednego: że go kiedyś w jakiejś dżungli ugotują i zjedzą.

Na podróżach po świecie spędził połowę swego życia, a w gruncie rzeczy całe życie, ponieważ wracając do Polski ciągle ją odkrywał. Przypomina Garcíę Márqueza – nie ciągnie go do polityki, ale wszystko musi o niej wiedzieć. Umierał wiele razy. Raz przyjaciele wyciągnęli go z mogiły w Erytrei, gdzie w czoło użądlił go skorpion. W Tanzanii nabawił się malarii, która zaatakowała opony mózgowe. Gryzły go kobry, rozdeptywały słonie, a w Indiach przytrafiła mu się banalna historia z ecolitis, którą – jak wszystko – zbagatelizował, ale brakowało paru godzin, a nie przeczytalibyśmy „Podróży z Herodotem” ani niczego więcej. Nad ranem w szpitaliku w Delhi sięgnął po zegarek, ale go nie było. Za to uśmiechnięty felczer, który spędził noc przy jego łóżku, powiedział wtedy: wziąłem sobie na pamiątkę, bo byłem przekonany, że pan nie doczeka ranka.

Podczas 30 lat pracy korespondenta zagranicznego był świadkiem 27 przewrotów i rewolucji, o wojnach nie wspominając. A warto choćby z tego powodu, że kiedy znalazł się na wojnie biafrańskiej w Nigerii, pracował tam też wysłannik Reutera, nikomu nieznany Frederick Forsyth, były korespondent w czasach stalinowskich z Pragi i czasami z Warszawy. Forsyth siedział w sztabach angielskojęzycznych oficerów rządu w Lagos, którzy nie znali ani własnego kraju, ani powodów wojny, poza tym, że wiedzieli, iż jest to wojna plemienna. I pisał syntezę czegoś, czego sam też nie rozumiał. Powstała z tego książka wydana przez firmę Penguin, która jest przykładem zamulającego dziennikarstwa bez sensu. Tymczasem Kapuściński jeździł na front pokonując tysiące przeszkód, ale nadawał stamtąd takie depesze, które były przedmiotem analiz w kancelariach dyplomatycznych. Dopiero potem Forsyth zaistniał jako pisarz gatunku politycznej fikcji, np. „Dzień szakala”, ale jego książki tego typu oparte są na wyobraźni i w minimalnym stopniu na wstępnym reporterskim rozpoznaniu tematu. A czego nie da się rozpoznać, bo niedostępne, i czego nie można zamulić informacjami ze źródeł, które niczego nie wiedzą, to można zmyślić. I Forsyth jest mistrzem zmyślania. W żadnej z książek Kapuścińskiego nie ma zmyślania. Dlatego, że uważał zawsze i czasem o tym mówił, iż dobrze rozpoznana istota sprawy, o której ma się pisać, jest bogatsza w „wyobraźnię” sama z siebie niż wyobraźnia najlepszego nawet autora.

Jest jednym z uczniów Ksawerego Pruszyńskiego, dziennikarza genialnego, literata takiego sobie. Tyle tylko, że udoskonalił metody podpatrzone u Pruszyńskiego, który był nie gorszym korespondentem z wojny domowej w Hiszpanii niż Antoine de Saint-Exupery, Hemingway czy Orwell. Ale ustrzegł się wszelkich ciągot do fabularyzacji jak w „Karabeli z Meschedu”.

Zresztą Kapuściński bardzo szybko przestał potrzebować mistrzów, a stał się mistrzem dla innych. Wszystkie pokolenia – jego rówieśników i następców, niezależnie od opcji politycznych – przyznają się do niego jako do swego mistrza. Ale niedościgłość Kapuścińskiego polega na czymś innym. Kiedy już myślimy, że może biegnąc za jego plecami z rozrywającym piersi oddechem długodystansowca, kiedy wydaje się, że może jesteśmy trochę bliżej niego, on nagle włącza jakiś nieistniejący w innych organizmach bieg i oddala się z prędkością bolidu.

Należałoby opublikować jego inedita. Jest nam je winien. Należy oczekiwać na kolejne jego książki, bo „Podróże z Herodotem” to nie jest jeszcze opus magnum. Ma do opisania Pińsk, w którym się urodził, i jego śródlądową flotę. Pod jego piórem może to być opis porównywalny z „Białą Gwardią” Bułhakowa. Ma do napisania książkę o Nowej Hucie, bo reportażem o Nowej Hucie, prawdziwym, jak się ją buduje, zaistniał i doprowadził do zaniechania metod, jakie tam stosowano. Ma do napisania książkę o swoim pokoleniu, bo jako student historii uczył swoich młodszych kolegów ze studiów – Stanisława Kociołka, którego już nikt nie pamięta, i Krzysztofa Pomiana. Ale uczył w taki sposób, że organizacja partyjna biorąc pod uwagę także poziom jego antysocrealistycznych wierszy, od jakich zaczynał w „Odrodzeniu”, wyznaczyła komisję do sprawowania nad nim „kurateli”. Ile to pomogło, partia przekonała się w dniu ogłoszenia stanu wojennego w Polsce, kiedy jako najwybitniejszy polski reporter i pracownik warszawskiej „Kultury” cisnął legitymację partyjną prosto w nos towarzyszom z Woli, którzy obsiedli wtedy piony ideologiczne w KC.

Zawsze pisał bardzo zwięźle i krótko. Kiedy jest się korespondentem zagranicznym, pisze się krótko, bo nie ma się co jeść. Za dietę dziennikarza trzeba nadać relację, trzeba się gdzieś położyć na noc, choćby na ziemi, gdzie cię użądli skorpion, i trzeba kupić coś do picia bez ameby, bo bez jedzenia można wytrzymać, a bez wody – nie. I to Kapuścińskiemu zostało. Kiedy go widzimy, jak wchodzi w Warszawie do redakcji, mamy wrażenie, że wchodzi nie z ulicy, a z kartki jednej ze swoich książek.

Gdyby Herodot jako naczelny redaktor posłał go do Pałacu Królewskiego w Sztokholmie, wtedy, za młodu, dostałby się tam choćby przez komin i dotarłby choćby do sejfu, ale uczciwie, a dziś jeździ na zaproszenie króla Szwecji, żeby powiedzieć mu, co myśli o świecie, którym nie rządzą ani królowie, ani pisarze.

Jeśli, mając w pamięci słowa z jego lapidariów o „zmąconych gatunkach”, którym poddaje się dziennikarstwo, pomyślimy o „Podróżach z Herodotem”, to ma się wrażenie, że nie Kapuściński podróżuje z Herodotem, a Herodot z Kapuścińskim. I jeśli w ostatnich dniach opiniotwórcze media zachodnie piszą i mówią, że Kapuściński zasłużył na Nagrodę Nobla w dwu kategoriach: literatury „zmąconego gatunku” oraz pokoju, to są to święte słowa, które Nike (mam wrażenie, że z Samotraki) potwierdza nawet wtedy, kiedy – jak w tym roku – odebrał ją ktoś inny

Reklama

Czytaj także

null
Sport

Iga tańczy sama, pada ofiarą dzisiejszych czasów. Co się dzieje z Polką numer jeden?

Iga Świątek wciąż jest na szczycie kobiecego tenisa i polskiego sportu. Ostatnio sprawia jednak wrażenie coraz bardziej wyizolowanej, funkcjonującej według trybu ustawionego przez jej agencję menedżerską i psycholożkę.

Marcin Piątek
28.09.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną