Pierwsze wrażenia związane z pandemią bywały zróżnicowane. Odpoczywał słuch (mniejszy hałas) i węch (mniej spalin). Ale już wzrok bywał niepokojony widokiem pozamykanych placów zabaw, pustymi uliczkami i skwerami, przy których zwykle buzowało życie towarzyskie. Z niepokojem mijało się monofunkcyjne dzielnice biurowców, po których, jak w postapokaliptycznych wizjach, tylko hulał wiatr. I choć informacje o delfinach baraszkujących w kanałach Wenecji i dzikach wędrujących przez opuszczoną przez turystów Barcelonę okazywały się fake newsami, to każdy czuł, że puls miasta bije słabiej i gdzie indziej niż dotychczas, a pierzeje ulic z zamkniętymi knajpkami i sklepami czy miejskie parki nagle postrzegaliśmy z zupełnie innej perspektywy. Najbardziej poruszała bezużyteczność miejsc wspólnotowych, których etos z taką determinacją budowany był przez wiele dekad.
Bez wątpienia koronawirus najszybciej uaktywnił to, co z poziomu ulicy czy chodnika praktycznie niewidoczne, czyli tzw. architekturę wnętrz. Mieszkania, które dotychczas służyły za miejsca do nocowania, nagle trzeba było przerabiać na miejsca do pracy. Rodziny z dwójką czy trójką dzieci dokonywały logistycznych łamańców i meblowych roszad, by wszyscy domownicy mogli zdalnie realizować swoje obowiązki. Deweloperzy natychmiast odnotowali wzrost popytu na nieco większe lokale, a architekci na całym świecie zaczęli przemodelowywać schematy mieszkań. Firma SO-LI, projektująca budynki w Nowym Jorku, szybko zaproponowała mieszkania z ruchomymi funkcjami, w których można w prosty sposób, za pomocą lekkich paneli, oddzielać kuchnię od jadalni lub dzielić duży salon na mniejsze moduły z odpowiednimi buforami akustycznymi, by – gdy trzeba – każdy domownik miał swój izolowany kącik z komputerem. Pod dużym znakiem zapytania stanęła – obiecująco rozwijająca się w ostatnich latach – idea mieszkaniówki tworzonej głównie z myślą o młodych ludziach, gdzie przestrzeń osobista jest zredukowana do minimum, natomiast rozbudowywana przestrzeń wspólna.