Na spotkaniach autorskich pewne punkty były stałe. Stałe było spontaniczne wykrzykiwanie „Kocham pana, panie Sułku”. I to jego chrapliwe „Cicho, wiem”. Podobnie anegdota o wizycie na Suwalszczyźnie u Stanisława Tyma. A raczej pod nieobecność Tyma, którego dopadła rwa kulszowa i żona musiała odwieźć go do szpitala. Po powrocie Tym zrobił wywiad u sąsiadów, jak przebiegła wizyta aktora. Znanego w Polsce. We wsi Tyma mniej, bo tam mieli dwa telewizory, ale obydwa zepsute. Jeden miał obraz zwężony w poziomie, a drugi w pionie. Na dziennik cała wieś szła do tych, co mieli zwężenie w pionie, a na mecz do tych, co mieli zwężenie w poziomie. Trudno powiedzieć, w którym zwężeniu oglądali Teatr Telewizji i czy w ogóle. W każdym razie relacja z wizyty Kowalewskiego na Suwalszczyźnie była zwięzła: – On tak, panie, rano wyszedł, tak popatrzył w niebo, rozejrzał się. Przeszedł nad wodę. Wrócił. Wszedł do domu. Wyszedł. Znowu się rozejrzał. Taki niepotrzebny człowiek.
Kilkadziesiąt lat wcześniej, w czasie egzaminu do szkoły teatralnej, również uznali, że taki człowiek nie jest im potrzebny. Na szczęście rok później zmienili zdanie. Krzysztof Kowalewski wielokrotnie udowadniał, że był bardzo potrzebnym człowiekiem.
Loczki
Na zdjęciu z 1940 r. falujące blond loczki całymi kosmykami wymykają mu się spod słomkowego kapelusika. Niebieskich oczu nie widać, bo zdjęcie jest czarno-białe. Ale nawet bez kolorów widać, że dziecko ma ładny wygląd. Tylko w 1940 r. ładny wygląd już się nie liczył. Liczył się dobry wygląd. Kowalewski taki dobry wygląd miał. Jego matka Elżbieta też miała dobry wygląd. Żeby był jeszcze lepszy, przez całą okupację intensywnie rozjaśniała włosy na blond. Tak jakby tą farbą do włosów zakrywała nie tylko swój naturalny kolor, ale i żydowskie pochodzenie.