JANUSZ WRÓBLEWSKI: – 15 marca zostaną ogłoszone nominacje oscarowe, zacznijmy więc od subiektywnego podsumowania. To był dla pana dobry rok?
ŁUKASZ ŻAL: – Wyjątkowy, bardzo trudny i bardzo piękny jednocześnie. Do tej pory żyłem w pędzie, kręciłem film za filmem. Przez ostatnich kilka lat moje życie toczyło się w zawrotnym tempie. Pandemia wszystko zatrzymała. I wtedy dopiero poczułem, jak trudno było mi samemu wyhamować. Wyjechałem na wieś z rodziną. Rodzice udostępnili nam dom letniskowy na Pomorzu, gdzie się urodziłem. Po tym intensywnym czasie między Los Angeles, Nowym Jorkiem i Polską powrót do prostoty, natury był dla mnie tym, czego najbardziej potrzebowałem.
A dla kina jaki to był rok?
Skutków pandemii na ekranie jeszcze nie widać. Wiadomo, że widownia przerzuciła się na seriale. Jak to wpłynie na kino? Czy ono będzie musiało wypracować sobie nowe miejsce? Myślę, że dla kina nie był to najlepszy sezon. Wybitnych filmów powstało niewiele. Wyczerpała się pewna formuła opowiadania. Gdy oglądam większość amerykańskich produkcji ubiegających się o nominację, czuję, że one na mnie nie działają. Narracja, dramaturgia są podobne. Wszystko to już skądś znam. Brakuje mi szczerości, ważnych ludzkich doświadczeń, za którymi stoją autentyczne przeżycia.
A co się panu podobało?
„Na rauszu” Thomasa Vinterberga. Świetnie się w tym filmie odnalazłem. Opowiada o tym, jak potrzebujemy czasem stracić kontrolę. Dotyka tematu wypalenia. Tego, że życie staje się czasami jałowe, wyprane z kolorów. I że pragnąc je podkręcić, gubimy się – to zawsze jest nierówna walka. Zrobił go Europejczyk traktujący sztukę filmową nie jako rozrywkę, tylko przestrzeń do myślenia, która zmusza do refleksji i stawia istotne pytania.