DOROTA SZWARCMAN: – Kiedy zawiadomiłam panią o nominacji do Paszportu POLITYKI, zdziwiła się pani: „Ja? Taka mróweczka?”. Ale myślę, że jeśli jest pani mróweczką, to ze względu na mrówczą pracę. Tyle pani robi różnych rzeczy…
ANIA KARPOWICZ: – Trochę z przymusu. Mam mówić szczerze czy jak do gazety?
Szczerze.
To przymus prekariatu. Każdy kolejny projekt robi się tak, jakby miał być ostatni. Nie mam stałej pracy, nie gram w orkiestrze i nie uczę. W takiej sytuacji nigdy się nie wie, co jest za kolejnym zakrętem. Brak stabilizacji powoduje, że człowiek angażuje się intensywnie w to, co jest najbliższą perspektywą. To zaangażowanie jest dobre, ale towarzyszy mu niepewność jutra. Teraz jest jeszcze gorzej, a ja się śmieję, że tęsknimy za naszym starym narzekaniem, kiedy rozmawialiśmy o braku stabilności, brakach w finansowaniu, niemożności planowania działań długofalowo... Ostatni rok przyniósł zupełnie nową skalę tych problemów. Pandemia obnażyła je w sposób brutalny. Całe środowisko z dnia na dzień znalazło się w rozpaczliwej sytuacji.
Ale pani wybrała taki tryb działania również po to, żeby robić, co się pani podoba?
Jeszcze na studiach, mimo pewnych sukcesów w roli wykonawczyni, zorientowałam się, że z moim rodzajem wrażliwości nie nadaję się do sytuacji standardowych. Nienawidziłam konkursów, egzaminów, nie chciałam się zapisywać do cesarstwa prestiżu. Zaczęłam działać po swojemu, tworzyć sobie w muzyce coś w rodzaju domu. Stąd te różne koncerty domowe i bliskie współprace, w których czuję się bezpieczna, a przy tym po prostu podoba mi się ten format.
Wydaje się, że ma on dziś coraz większe wzięcie. To jakby znak tych czasów.
Mam nadzieję.