Stasiuk przyzwyczaił nas do opowieści o tym, jak facet wsiada w samochód i jedzie gdzieś na peryferie Europy, zapala papierosa i patrzy na krajobraz rozpadu i badziewia. A także do tego, że łączy prozę podróżną z esejem i autobiografią. A tu jest inaczej. Ten stasiukowy narrator, którego znamy, owszem, pojawia się, ale jest go tu niewiele. Mamy za to czerwiec 1941 r. w wiosce nad Bugiem, za rzeką Rosjanie, Niemcy stacjonują we wsi, gromadzą siły, a oddział leśnych kryje się po stodołach. Stasiuk opisuje garstkę ludzi, którzy nie wiedzą, co robić, są bezradni. Czują się oszukani i nie u siebie, bo zawsze przychodzi ktoś i im coś zabiera: „Wojna tutaj nie mijała nigdy. (…) Mieli ten kraj, ale on nie był ich. Żyli tu, odkąd pamiętali, ale nie na swoim. Zawsze ktoś mógł przyjść i zabrać, a potem zjawiał się następny i oddawał to niby ich własne, ale cudze. Siedzieli i pili w żydowskim domu nocą, nasłuchując, czy Niemiec nie wróci, Ruski nie wygoni i w ogóle chuj, bo raz po raz trupy zjawiały się za tym stołem pod ciemną lampą i w dymie. (…) Pamięć niby czarna woda wynosiła wirem truchła i na powrót wciągała”. I to nie dotyczy tylko przeszłości.
Stasiuk napisał książkę wojenną, rozgrywającą się w konkretnym czasie, ale jednocześnie bardzo współczesną. Pokazuje, jak z braku własnej historii – bo ktoś przychodził, zostawiał zgliszcza i odchodził – z poczucia niepewności, rodzi się dosztukowana duma narodowa. „W ogniu własnej historii, która nie może znaleźć ujścia i trawi czerep od wewnątrz. Trawi, wypala, wyżarza, aż pozostają tylko majaki? Zoologia honoru i chwały?”.
Czekanie, przetrwanie
Przez Bug chcą się przeprawić Maks i Dora, młode i wykształcone rodzeństwo żydowskie, które ucieka do Związku Radzieckiego, a konkretnie do Birobidżanu.